Bitwa pod Dytiatynem przeszła do historii jako jedne z polskich Termopil. W ośmiogodzinnej walce poległa niemal połowa obrońców wzgórza 385. Uratowali jednak siły główne dywizji od niechybnej klęski.
Polska artyleria podczas wojny z bolszewikamidomena publiczna
Po wygranej bitwie na linii Wisły Wojsko Polskie ruszyło na wschód w pogoń za wycofującym się przeciwnikiem. Na południu, w kierunku Galicji Wschodniej maszerowała 6 Armia generała Stanisława Hallera.
Należąca do niej 8 Dywizja Piechoty, dowodzona przez płk. Stanisława Burhardt-Bukackiego, otrzymała rozkaz uderzenia z pozycji nad Dniestrem i Świrzem w kierunku Podhajec. W stronę miasta ruszyły dwa pierwsze bataliony 13 pułku piechoty.
III batalion, kompania techniczna pułku, pluton telefoniczny i pluton ułanów maszerowały osobno, idąc w kierunku na Dytiatyn. Rankiem 16 września 1920 roku ułani rotmistrza Jana Szewczyka rozbili w lesie chochoniowskim szwadron kozaków.
W tym samym czasie 9 kompania ppor. Leona Jędrzejasza zajęła Dytiatyn i uderzeniem na bagnety zdobyła wzgórze 385. Tam też dotarły baterie 1 pułku artylerii górskiej i 8 pułku artylerii polowej. Pod wzgórzem dowódca pułku, kpt. Jan Gabryś, zarządził odpoczynek.
Około kilometra od polskich stanowisk, drogą na Szumlany, poruszała się kolumna piechoty z taborami i baterią dział. Gabryś początkowo wziął ją za oddziały XVI Brygady Piechoty, które miały iść na lewym skrzydle jego pułku. Potem, wisząc wschodnie stroje jeźdźców, stwierdził, że mogli to być żołnierze atamana Petlury. Mają wątpliwości, wysłał konnych zwiadowców. Ci przynieśli zatrważające wieści.
Szosą prowadzącą na Halicz maszerowały cztery pułki strzelców i brygada jazdy z 8 Dywizji Kawalerii Czerwonych Kozaków. W sumie około 1000 bagnetów, 1200 szabel, pięć dział i 20 karabinów maszynowych, większość na biedkach.
Gdyby bolszewickie siły przemknęły się obok wzgórza 385, mogliby odciąć XVI Brygadę Piechoty i uderzeniem ze skrzydła rozbić ją. Gabryś wydał rozkaz natychmiastowego otwarcia ognia artylerii. Równocześnie wysłał meldunek do sztabu dywizji.
Jak pisał w "Zarysie historji wojennej 8-go pułku artylerii polowej" Stanisław Kraszewski (zachowano oryginalną pisownię):
"Skutek ognia był piorunujący. Oszalałe z przerażenia konie wywracały zaprzęgi, tamując ruch, zbite gromady Rosjan padały rażone celnemi pociskami. Powstał zamęt nie do opisania. Oślepiona przerażeniem kolumna przeciwnika rzucała się wprzód i wtył, trafiając pod nowe serje padających pocisków. Na grobli już piętrzyły się zwały zabitych i rannych; przepychano się i tratowano wzajemnie. Zgiełk, jaki przytem powstał, dochodził do stanowiska baterji, ciesząc kanonierów, dumnych ze swej ‘roboty’. Z całej kolumny jedynie artylerja rosyjska zdążyła zająć stanowisko i odpowiedzieć ogniem".
Wkrótce jednak Sowieci ochłonęli i rozpoczęli kontruderzenie.
Wojna polsko-czeska o Śląsk Cieszyński
Wojna polsko-czechosłowacka jest dość słabo znana w polskiej historiografii. Przyćmiła ją wojna z bolszewikami i powstania na Śląsku oraz w Wielkopolsce. Na Śląsku Cieszyńskim krzyżowały się interesy obu nowo utworzonych państw, które pragnęły opanować miejscowe kopalnie, przemysł ciężki i szlaki komunikacyjne. Prędzej czy później musiało dojść do konfliktu.
Pod Stonawą wojska czechosłowackie powstrzymały natarcie polskiej kompanii. Zginęło około 75 procent stanu osobowego. Przeżyło kilkunastu żołnierzy, którzy dostali się do niewoli. Czesi nie mieli zamiaru odsyłać ich na tyły – zadźgali polskich żołnierzy bagnetami. Podobny los czekał jeńców wziętych pod Bystrzycą. Jeszcze tego samego dnia, 27 stycznia, Czesi zajęli Cieszyn, a Wojsko Polskie wycofało się za Wisłę. Na zdjęciu ulice Cieszyna na przełomie stycznia i lutego 1919 roku.
Początkowo lokalne władze podpisały umowę o wzajemnym zarządzaniu Śląskiem Cieszyńskim i same, bez ingerencji z zewnątrz, ustaliły granicę, która przebiegała zgodnie z podziałem etnicznym. Miejscowi politycy postanowili jednak, że ostateczna decyzja będzie należała do władz centralnych obu państw. Zgoda nie trwała zbyt długo.
Jak pisał Jiři Friedl: „Krótkotrwały spokój został przerwany mnożącymi się różnorodnymi problemami związanymi przede wszystkim z kompetencjami obu organów i problemami podporządkowania spornego terytorium. Obie strony oskarżały się wzajemnie o naruszanie umowy, jednocześnie dawała znać o sobie ostra propaganda i agitacja. Nie udało się również rozwiązać kłopotów związanych z zaopatrzeniem, gdyż obie strony starały się zaopatrywać głównie tylko tereny podlegające własnemu nadzorowi”. Na zdjęciu czescy legioniści w Cieszynie.
Sytuację zaogniła decyzja polskiego rządu o poborze mieszkańców Śląska Cieszyńskiego do Wojska Polskiego. Sytuacja była o tyle dziwna, że ustawa dokładnie określała kogo i na jakim terenie obowiązuje pobór. Tereny sporne miały być z niego wyłączone. Czesi wyrazili wówczas zaniepokojenie. Impulsem do działania było dla nich rozpisanie przez polski rząd wyborów do Sejmu na 26 stycznia 1919 roku. Rząd Czechosłowacji uznał to za naruszenie porozumienia i próbę utrwalenia polskiej władzy na spornym terenie. Na zdjęciu żołnierze czechosłowaccy w czasie walk o Cieszyn.
Wykorzystując polskie zaangażowanie na Ukrainie, 23 stycznia 1919 roku armia czechosłowacka uderzyła na Polskę. Na sporne tereny wkroczył szesnastotysięczny korpus pod dowództwem płk. Josefa Šnejdarka, wsparty pociągiem pancernym i artylerią. Już pierwszego dnia zdobyli Bogumin oraz kopalnie Zagłębia Karwińskiego. Polacy nie mieli w rejonie jednostek liniowych. Czechosłowackiemu atakowi przeciwstawili się okoliczni Polacy – górnicy i młodzież szkolna. W sumie 1,5 tysiąca ludzi. Mimo nadejścia w kolejnych dniach kompanii z 12 pułku piechoty, sytuacja Polaków nie uległa poprawie - nadal byli spychani w kierunku Wisły. Co gorsze, czechosłowackie wojska dopuściły się zbrodni. Na zdjęciu polska ulotka ukazująca czeskie zbrodnie.
W tym czasie nadeszły polskie posiłki: cztery bataliony piechoty, dwa szwadrony kawalerii i pociąg pancerny. Polacy zagrodzili drogę do Bielska. 28 stycznia 1919 roku rozpoczęła się bitwa pod Skoczowem. Mimo kilku prób przełamania, Czesi nie zdołali przebić się dalej. Zajęli jedynie Ustroń i na krótki moment przekroczyli Wisłę w Lipowcu. Po dwóch dniach walk alianci stanowczo zażądali przerwania dalszych działań. Bitwa pod Skoczowem była nierozstrzygnięta, choć Polacy zagrodzili Czechom dalszą drogę wgłąb Polski. Na zdjęciu pomnik ku czci poległych w obronie Śląska Cieszyńskiego 1918-1920 w Skoczowie autorstwa Jana Raszki.
Pod naciskiem aliantów, 3 lutego, ustalono nową linię demarkacyjną ciągnącą się mniej więcej wzdłuż spornej linii kolei koszycko-bogumińskiej. Czesi nie do końca godzili się na nowy podział. Musieli wycofać się z zajętych terenów, co przeciągali w nieskończoność. W dodatku coraz częściej dochodziło do łamania zawieszenia broni. Wbrew porozumieniu, Czesi próbowali odrzucić słabe polskie jednostki dalej od linii kolejowej. Na zdjęciu alianccy żołnierze nadzorujący przestrzeganie porozumienia.
W końcu do akcji wkroczyli Francuzi, którzy zagrozili wejściem swoich oddziałów i rozdzieleniem siłą walczących stron. W końcu pod koniec lutego Czesi wycofali się za nową linię demarkacyjną. 25 lutego wkroczyło do wschodniego Cieszyna. Oznaczało to, że Czechosłowacja zajęła część etnicznie polskiego Śląska Cieszyńskiego. I choć państwa Ententy podjęły decyzję o przeprowadzeniu w najbliższych miesiącach plebiscytu, który miał zadecydować o kształcie granicy, to ostatecznie do niego nie doszło. Pogłębiło to i tak dość poważny konflikt pomiędzy państwami, czego wyrazem były wydarzenia z 1938 roku. Po zajęciu Zaolzia, Polacy dokonali kilku aktów zemsty za czeskie zbrodnie sprzed 20 lat. Na zdjęciu wkroczenie wojsk polskich do Cieszyna. Sławek Zagórski
Szarże czerwonej kawalerii
Działa dwóch baterii polskiej artylerii zajęły pozycje na wzgórzu. Piechota ukryła się w okopach z czasów I wojny światowej. Ku nim szarżowały szwadrony kozackiej jazdy.
Kazimierz Goch w "Zarysie historji wojennej 13-go pułku piechoty" pisał:
"Obsada polska rozpoczęła gwałtowny ogień i wspomagana przez artylerję szerzyła w szeregach nieprzyjaciela wielkie spustoszenia. Pierwsza szarża nieprzyjacielskiej konnicy załamała się; załamała się druga, trzecia, czwarta i piąta - ostatnia już w walce na bagnety. Nieprzyjaciół jednak przybywało coraz więcej. Wkrótce garstka trzynastaków została otoczona ze wszystkich stron.
Pozostało teraz do wyboru: pójść w niewolę, lub zginąć zaszczytnie. Żołnierze wybrali to ostatnie i postanowili bronić się do ostatniego tchu".
Widząc przewagę nieprzyjaciela i mając świadomość, że kończy się amunicja, Gabryś zarządził odwrót. Około godziny 16. do tyłu ruszyła kompania techniczna i szwadron zwiadowczy.
Bolszewicy zauważyli odwrót Polaków. Kozacy ponownie ruszyli do szarży.
Do ostatniego tchu
Na szczycie wzgórza pozostały jedynie działa i piechurzy 2 plutonu 9 kompanii pod dowództwem kpt. Adama Zająca. Polakom kończyła się amunicja. Górale z 1 pułku artylerii górskiej wystrzelili ostatnie pociski w poprzedniej szarży.
Jan Lewandowski w "Zarysie historji wojennej 1-go pułku artylerii górskiej" pisał:
"W odległości 300 kroków od baterji atakująca kawalerja, wsparta posiłkami, zaczęła okrążać coraz bliżej broniących się, aż nagle na dany sygnał ruszyła w szyku zwartym wprost na baterję.
Ludzie przemęczeni kilkugodzinną walką, pozbawieni amunicji, bronili się zaciekle, wręcz z całym wysiłkiem. Dowódca baterji, kapitan Zając i porucznik Franciszek Wątroba, walczyli strzelając z pistoletów, obsługa broniła się kolbami, zginęli jednak wszyscy pod ciosami szabel nieprzyjacielskiej kawalerji".
Na wzgórzu poległo ponad 60 artylerzystów. Wszyscy, którzy go bronili. III batalion stracił 97 zabitych i 86 rannych.
Gabryś na próżno czekał na powrót swoich ludzi. Kilka dni później płk. Burhardt-Bukacki wydał rozkaz, w którym pisał:
"Dnia 16 września 1920 roku w czasie marszu 8-ej Dywizji Piechoty na Podhajce, została 4-a baterja 1-go pułku artylerji górskiej napadnięta znienacka przez nieprzyjaciela pod Dytiatynem. W bitwie tam stoczonej zginęła prawie cała baterja otoczona przez bolszewicką piechotę i kozaków. W myśl rozkazu swego dowódcy, kapitana Zająca, ‘bronić się do ostatniej kropli krwi’ - wytrwali wszyscy tak żołnierze jak i oficerowie mężnie na swoicj stanowiskach, poświęcając raczej swe życie niż działa i honor Żołnierza Polskiego.
Bohaterom Tym Cześć! Męstwo ich u nieustraszona odwaga niech zapalą w nas ten wielki ogień Miłości Ojczyzny, który oby prowadził wszystkich śladami takich bohaterów. Na dowód też uznania tego męstwa i poświęcenia przedstawiono baterję 4-ą 1-go pułku artylerji górskiej, jako ‘baterję śmierci’ do Krzyża ‘Virtuti Militari’".
Poświęcenie artylerzystów nie poszło na marne. Burhardt-Bukacki zdołał przegrupować swoje siły i ruszyć przez Tarnopol i Zbaraż dalej na wschód, osłaniając skrzydło operacji niemeńskiej. Dziś na Grobie Nieznanego Żołnierza wśród 22 tablic wspominających najważniejsze starcia polskiego oręża widnieje również ta, przywołująca odwagę obrońców wzgórza pod Dytiatynem.
Bitwa pod Bobrownikami. Bronili się do ostatniej kuli
Bitwa pod Bobrownikami była jedynie niewielkim epizodem zmagań pod Warszawą, jednak jej zaciętość i przebieg każą mieć w pamięci bohaterstwo marynarzy, którzy do ostatka bronili brzegów Wisły.
W miejsce potyczki podszedł „Lubecki”. Radzieckie siły na brzegu były coraz większe. Parowiec został ostrzelany ogniem artylerii. Zmuszony do zygzakowania wpadł na mieliznę. Po chwili na łodziach podeszli do berlinek Kozacy, grabiąc znajdujące się na nich towary, szczęśliwie dla załogi całkowicie ignorując holownik. Polskie statki jeden po drugim, mimo ostrzeżeń, wpływały wprost w paszczę lwa. Tuż po „Lubeckim” do Bobrownik podszedł „Neptun”. Na zdjęciu: Załoga na pokładzie statku uzbrojonego "Stefan Batory"
Wracając z Torunia do Modlina „Moniuszko” dopędził okolicy Łachy Ciechocińskiej „Lubeckiego”, który szedł, mając na holu dwie berlinki wyładowane żywnością. Idąc nieznacznie szybciej, wyprzedził go w okolicach Nieszawy i mimo ostrzeżeń dozorcy nurtu, a później posterunków obserwacyjnych, że bolszewicy zajęli już Bobrowniki, ppor. mar. Pieszkański, dowodzący "Moniuszką", zdecydował się zaatakować przeważające siły wroga pod Rybitwami Małymi. Najpierw ostrzelał oddziały 10. Dywizji Kawalerii przygotowujące się do przeprawy, a następnie wdał się w pojedynek ogniowy ze spieszonymi kawalerzystami ukrytymi w zamku bobrownickim. Był to dobry pomysł, ponieważ, jak można przeczytać w „Zarysie historii wojennej Flotyll Rzecznych”: „(…) mury zamku chroniły nieprzyjaciela od kul, natomiast statek znajdował się na zupełnie otwartej rzece, które w tem miejscu nie przekraczała 400 metrów szerokości. Zaraz na początku boju został trafiony cywilny kapitan statku – Antoni Miszer, a będąc rannym w głowę i nogi, przechylił się, spadł z mostku do wody i utonął. Podporucznik ujął ster i sam prowadził statek dalej, kierując jednocześnie ogniem. Wkrótce zostaje ranny palacz cywilny i dwóch marynarzy”. Na zdjęciu: Monitor "Warszawa", dla którego "Moniuszko" transportował zaopatrzenie
Na szczęście dla obrońców kawalerzyści nie zdążyli użyć ich do przeprawy na lewy brzeg. Zapobiegł temu ppor. mar. Stefan Jacynicz, dowódca "Neptuna", który powiadomiony o wydarzeniach pod Bobrownikami dobił do brzegu w Nieszawie, skąd zarekwirowanym samochodem przewieziono 2 ciężkie karabiny maszynowe i ostrzelano przeprawiających się komunistów. W czasie kilkugodzinnej wymiany ognia przybyły posiłki, zwalniając marynarzy ppor. mar. Jacynicza, którzy mogli wrócić na okręt. Niestety w wyniku pogłosek, jakoby żołnierze 10. Dywizji Kawalerii przeprawili się na polski brzeg Wisły dowódca rozkazał zatopić "Neptuna" i wraz z załogą wycofał się na południe, gdzie mieli podjąć dalszą walkę. Na zdjęciu: Polscy marynarze na pokładzie statku uzbrojonego
Mimo coraz częstszych kontaktów z jazdą przeciwnika polscy sztabowcy nadal nie do końca zdawali sobie sprawy, jak wygląda sytuacja między Toruniem a Płockiem. Dopiero, kiedy przeciwnik pojawił się na północy i południu jednocześnie, dowódcy zrozumieli grozę sytuacji. Na zdjęciu: Statek szpitalny "Łokietek" po bitwie na linii Wisły
10 sierpnia 1920 roku linia frontu zatrzymała się na drodze Przasnysz–Wyszków– Siedlec. Tego dnia Tuchaczewski wydał dyrektywę wzywającą do opanowania Warszawy. Pragnął on powtórzyć manewr Paskiewicza z 1831 roku i sforsować Wisłę na północ od miasta, odcinając tym samym dostawy zaopatrzenia z Gdańska, a następnie uderzyć na Warszawę od północy i zachodu. Po zdobyciu przez radzieckie wojska Mławy trójkąt pomiędzy górną Wkrą, Drwęcą oraz Dolną Wisłą w zasadzie pozostawał bezbronny. Między Toruniem a Nieszawą i w okolicach znajdował się zaledwie batalion zapasowy 6 pułku piechoty legionów, po dwie kompanie z 37 i 10 pp, Tatarski Pułk Ułanów, dwa statki uzbrojone: „Moniuszko”, „Neptun”, a także cywilny holownik „Lubecki”. Na zdjęciu: Załoga na pokładzie statku uzbrojonego "Stefan Batory"
Okręt poniósł duże straty w ludziach a poszatkowany kulami kadłub zaczął przeciekać. Podporucznik Pieszkański zdecydował się osadzić „Moniuszkę” na lewym brzegu, a barki puścić z nurtem. Statek wbił się w piaszczystą łachę. Chwilę później dowódca rozkazał opuścić okręt. Sam złapał skrzynkę amunicyjną i zszedł na brzeg. Wraz z plut. mar. Lipeckim i mar. Kalinowskim ustawili ckm na stanowisku. Jak pisał Żurowski w „Zarysie…”: tu w dalszym ciągu, mając rannych marynarzy Aleksandra Jenczelewskiego pięciokrotnie i marynarza Wojciecha Pyszczyńskiego dwukrotnie, prowadził walkę aż do ostatniego naboju. Na zdjęciu: Motorówka uzbrojona "15" i statek uzbrojony "Wyspiański" w sierpniu 1920 roku
Kalinowski, ostrzeliwując przeciwnika z brzegu, trzy razy wracał na pokład okrętu po amunicję. Dopiero kategoryczny rozkaz Pieszkańskiego powstrzymał go przed kolejnymi wyprawami. Kiedy udało mu się poskromić Kalinowskiego, „(…) rozkazał pozostałym marynarzom, aby natychmiast zawiadomili oddziały polskie, stojące w pobliżu o przeprawianiu nieprzyjaciela na lewy brzeg Wisły, sam zaś pozostał, by dopomóc, ukrytej za kadłubem pannie Drozdowskiej, by się schroniła w krzakach, zostawiając go, gdyż Rosjanie zaczęli już przeprawiać się na łódkach do statku. Po kilku minutach byli już na lewym brzegu. Widząc zbliżających się wrogów, ppor. Pieszkański jeszcze raz wystrzelił z karabinu, ale natychmiast został zabity strzałami, a następnie pokłuty bagnetami. Obok swojego dowódcy zginęli także Lipecki i Kalinowski. Kozacy ruszyli na poszukiwanie pozostałych rozbitków. Niebawem „znaleźli też podchorążego Widawskiego, kryjącego się w pobliskim rowie. Nie mający broni podchorąży Widawski został wzięty do niewoli”. Na zdjęciu: ORP "Wawel" na Wiśle w sierpniu 1920 roku