Stres bojowy. Niemal nikt nie dbał o żołnierzy
Po zakończeniu wojny z bolszewikami badania nad syndromem stresu pourazowego w Polsce praktycznie nie istniały. Prowadził je jedynie profesor Jan Piltz. Po jego śmierci nikt nie pochylił się nad zdrowiem psychicznym żołnierzy. Doprowadziło to do wielu tragedii.
Zaburzenia nerwowe wywołane stresem bojowym pierwszy raz opisano podczas wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych. Wówczas lekarz Jacob Da Costa zauważył, że żołnierze, którzy dłuższy czas znajdowali się w boju mieli duszności, kołatało im serce oraz odczuwali ostry, piekący ból w klatce piersiowej. Da Costa nazwał tę przypadłość zespołem serca drażliwego.
Dokładniejsze badania pojawiły się dopiero podczas I wojny światowej. Choć początkowo dowództwo uważało takich żołnierzy za tchórzy i dekowników, to już pod koniec 1914 roku około 10 procent oficerów i 4 procent szeregowych armii brytyjskiej wykazywało znamiona rozstroju nerwowego. W sumie to kilkadziesiąt tysięcy wojskowych!
Po raz pierwszy terminu "szok artyleryjski" użył brytyjski psychiatra Charles Myers w 1915 roku, odnosząc go do żołnierzy, którzy mieli potrzebę ucieczki z pola walki pod wpływem ognia nieprzyjaciela.
Panicznemu lękowi często towarzyszyły objawy, których przyczyny nie do końca rozumiano. Żołnierze tymczasowo tracili wzrok, słuch, pamięć, dostawali drgawek, nie byli w stanie ustać. Psychiatrzy wszystkich stron konfliktu rozpoczęli badania i terapię żołnierzy dotkniętych traumą.
Krakowska szkoła i jej obserwacje
W 1917 roku w Kobierzynie zakończono budowę szpitala zwanego Krajowym Zakładem dla Umysłowo Chorych. Kierujący Katedrą Neurologiczno-Psychiatryczną Uniwersytetu Jagiellońskiego profesor Jan Piltz opracował autorską metodę leczenia nerwicy okopowej.
Pacjent po przybyciu do kliniki w Krakowie poddawany był kilkudniowej obserwacji, w czasie której przeprowadzano nie tylko badanie, ale i ustalano czynniki dziedziczne. Badanie poprzedzone było wywiadem obejmującym dwie części. Pierwszą: całe życie chorego od dzieciństwa do wystąpienia choroby oraz drugą: powstanie i przebieg aktualnej choroby.
Naukowiec podkreślał:
Najskuteczniejszą i najważniejszą metodą leczenia (...) jest psychoterapia. Polega ona przede wszystkim na uspokojeniu chorego, zdobyciu jego zaufania, obudzeniu w nim zaufania w jego własne siły, wzmocnieniu jego siły woli, rozwiązaniu i złagodzeniu jego patologicznego stanu afektywnego, skorygowaniu jego patologicznych związków myślowych i usunięciu jego patologicznych autosugestii.
Wyniki leczenia były bardzo obiecujące. Kontynuowano je, choć w mniejszym stopniu, podczas wojny z bolszewikami.
Biała plama
Na próżno szukać dziś opracowań medycznych dotyczących stresu pourazowego podczas wojny z bolszewikami. W ówczesnych instrukcjach i podręcznikach medycyny pola walki nie ma słowa na ten temat. Wojsko za najistotniejsze uważało opiekę nad rannymi w polu i profilaktykę przed chorobami wenerycznymi.
Jedynie w pracy "Pilne zadania społeczne na polu neurologji i psychiatrji" prof. Piltz, oprócz "zwalczania onanizmu wśród młodzieży" i "wprowadzenia ustawowego obowiązku płatnych urlopów", postulował "zorganizowanie racyonalnej opieki nad nerwowo i umysłowo chorymi inwalidami wojennymi", a także "stworzenie specyalnego zakładu dla nerwic urazowych".
Piltz uważał, że lekarze powinni dokładnie badać i odsiewać przypadki nerwicy urazowej, ponieważ doświadczenie z wielkiej wojny wykazało, że są one "w 98% uleczalne i, że uleczenie może być osiągnięte nawet w stosunkowo krótkim czasie, w przeciągu 1 do 6 tygodni". Sugestie jednak w większości przypadków nie zostały wprowadzone w życie. A nerwica zbierała swoje żniwo.
Samobójcza seria
Brakuje szczegółowych raportów dotyczących samobójstw powiązanych z wojennymi przeżyciami. Nie prowadzono takich statystyk. Pojedyncze przypadki można znaleźć we wspomnieniach weteranów.
Do jednego z nich doszło w Murmańsku, tuż przed powrotem batalionu murmańskiego do Polski.
"Następnego dnia (24.I.) o godz. 5 rano spotkał nas przykry wypadek, albowiem jeden ze współtowarzyszy podróży sierżant August Surowiecki z powodu rozstroju nerwowego poderznął sobie brzytwą gardło. Odwieziony ze statku motorówką do szpitala w Murmańsku zmarł tam w 5 dni później i pogrzebany został 31.I. w tym miasteczku, a na jego krzyżu nagrobnym umieszczono, ułożony przez kpt. Bogusława Szul-Skjöldkrona, napis 'Od równika aż po biegun wszędzie leży polski legun'".
"Robotnik" z 15 lutego 1920 roku donosił o samobójstwie szeregowego Mayznera, który strzelił do siebie z karabinu. Zaledwie dwa tygodnie później ta sama gazeta donosiła o samobójstwie kaprala Stanisława Ożarowskiego z 1 pułku szwoleżerów. W tym przypadku doszły jeszcze szykany ze strony przełożonych. W lipcu z powodu rozstroju nerwowego samobójstwo popełnił pchor. Kazimierz Cukierwar z 1 Eskadry Wywiadowczej. Takich zdarzeń było całkiem sporo.
Do najsłynniejszego doszło kilka lat po zakończeniu wojny. Było to samobójstwo rozszerzone, w którym zginęło pięć osób.
Krwawa strzelanina w gimnazjum
6 maja 1925 roku trwały egzaminy maturalne. O godzinie 11:05 Stanisław Ławrynowicz, uczeń Państwowego Gimnazjum im. Joachima Lelewela w Wilnie wyciągnął pistolet i oddał dwa strzały w kierunku dyrektora szkoły, Edwarda Biegańskiego. Trafił go w ramię. Siedzący obok uczniowie próbowali obezwładnić strzelca. Chwycili go za ręce. Ławrynowicz upuścił broń. Wyrwał się i wyciągnął z kieszeni granat ręczny. Wyciągnął zawleczkę i rzucił go przed siebie.
W wyniku eksplozji na miejscu zginął Ławrynowicz i dwóch szamoczących się z nim uczniów - Tadeusz Domański i Aleksander Zahorski. Prócz dyrektora Biegańskiego ranni zostali uczniowie Bończa-Osmołowski, Studziński, Borysewicz, Toczyłowski, Symonowicz, Wojtkiewicz, Nawrocki i Gliński.
Widząc śmierć swego przyjaciela, wstał Janusz Obrąpalski, który wyciągnął z marynarki rewolwer i zaczął strzelać w stronę członków komisji egzaminacyjnej. Trafił w brzuch nauczyciela fizyki, Jana Jankowskiego. Później wybiegł na korytarz i usiłował użyć granatu, jednak uszkodzony zapalnik nie zadziałał. Podniósł więc broń, przyłożył do skroni i pociągnął za spust.
Początkowo ówczesna prasa grzmiała, że był to "groźny i tragiczny przejaw zdziczenia". "Kurjer Poznański" pisał wręcz, że "zaszedł fakt, który grozą swoja wstrząsnął całą ludnością miasta Wilna i który jest jednym z groźnych przejawów bolszewizmu". Brednie te niektórzy autorzy powtarzają nadal, dodając, że przyczyną mogły być problemy w szkole. Prawda jest zgoła inna.
Obaj byli uczestnikami wojny z bolszewikami. Obaj po powrocie zaczęli wykazywać oznaki stresu pourazowego. Obaj sprawiali problemy i żyli na granicy śmierci, prowadząc szaleńcze samochodowe rajdy. Z każdym rokiem stan psychiczny weteranów był coraz gorszy - czuli się wyobcowani. Nikt nie zapewnił im opieki lekarskiej.
Zapomniani pacjenci
Badań i rekonwalescencji w zasadzie już wówczas nie prowadzono. Już w dwa lata po zakończeniu wojny przestano się interesować stresem pourazowym w sposób systemowy. Pacjentów leczono jedynie w podkrakowskim Kobierzynie i we Lwowie, gdzie pracował doktorant prof. Piltza, Eugeniusz Artwiński.
Profesor Piltz zmarł w 1930 roku w wyniku powikłań pooperacyjnych. Artwiński zmarł 14 lat później z powodu przewlekłej choroby serca. O ich byłych pacjentach nikt nie pamiętał.