Świąteczny survival [felieton]
Ciekawe, że im bliżej Świąt, tym łatwiej natrafić na artykuły instruujące, jak je przetrwać. Święta Bożego Narodzenia oficjalnie figurują na długiej liście stresorów, jakie nam towarzyszą w drodze przez życie. Internet wprost ugina się od porad, w których czytamy, że stres i zmęczenie powodują, że Święta po prostu przestają nas cieszyć i trudno je uznać za krynicę radości. Mam wrażenie, że największymi fanami Świąt były i są dzieciaki – te jak co roku wprost nie mogą się ich doczekać.
Sam zresztą wspominam swoje Święta sprzed lat z dużym wzruszeniem, zwłaszcza rok, w którym pojechaliśmy z rodziną na pasterkę do klasztoru kamedułów w samym sercu Puszczy Bieniszewskiej. Wszyscy po pysznej wigilijnej kolacji, rześki, późny wieczór, gęsty las, dochodzi północ, na dworze trzaskający mróz, przed klasztorną bramą kolędy i kolędnicy.
Dziś, po przeszło dwudziestu latach zdaje mi się, że wszystko wtedy było inne. Tym bardziej, gdy widzę te przedświąteczne poradniki survivalu i gdy zdaje mi się, że padają na podatny grunt.
Do wyboru, do koloru, portale podsuwają nam dziś odpowiedzi na takie pytania, jak choćby: jak przetrwać Święta z rodziną (albo osobny wariant: z jej/jego rodziną), z dziećmi, bez alkoholu, co robić, gdy nie lubisz dzielić się opłatkiem. Są też rozliczne warianty medyczne: jak przeżyć, gdy się ma dietę, gdy ma się cukrzycę, gdy ma się słabą wątrobę, wrażliwe jelito, gdy się jest w spektrum... I dalej: jak przetrwać i nie zbankrutować, jak przetrwać i nie zwariować.
Wariantów jest całkiem sporo. Wygląda na to, że rzeczywistość zrobiła się bardziej skomplikowana, jednocześnie mniej przewidywalna. I jakby mniej przyjazna.
A zatem: co się stało? Jak to się dzieje, że Święta rokrocznie jakimś cudem odzierane są w świadomości Polaków ze swojej mistycznej otoczki? Postwigilijna mantra, jak Polska długa i szeroka, "Święta, Święta i po Świętach", dla mnóstwa osób okazuje się średnio miłą niespodzianką. Budzimy się któregoś dnia zmęczeni siedzeniem, sfrustrowani jeżdżeniem i wykończeni jedzeniem, i stwierdzamy, co powyżej. Czy udało się przeżyć coś szczególnego? Nie bardzo, ot, kolejny rodzinny rytuał można uznać za odprawiony i zarchiwizowany.
Dlaczego tak? Może dlatego, że Święta są kolejną okazją do sprawdzenia, kto zajmuje jaki szczebelek na społecznej drabince, a takie rankingi na ogół do miłych nie należą. Mówi się, że ten zarabia dużo, kto zarabia przynajmniej 100 zł więcej od swojego szwagra. Wspólne przebywanie daje pretekst do takich porównań: kto schudł, a kto przytył, kto ma ładniejszą narzeczoną, albo czy ją w ogóle ma lub już nie ma, kto ostatnio awansował, kto ma ładniejsze dzieci, mądrzejszego psa, większą pojemność silnika, kto dostał większy kredyt...
Powoduje to, że ci słabej uposażeni, niebywali, niesparowani, nierozmnożeni są w tej świątecznej otoczce podglądani jak cyrkowe dziwolągi. Przechwałki i dyskretne szpile bardzo pomocne są w tym redefiniowaniu rodzinnego ładu, ustalaniu świątecznego porządku dziobania. Część z tej wymiany strategicznych informacji dokonuje się nieoficjalnie i nie wprost, ale zawoalowany przekaz na ogół dekodowany jest bezbłędnie, z czego następnie wyciągane są stosowne wnioski i prognozy.
Być może takie pozycjonowanie byłoby rzadsze, gdybyśmy po prostu lepiej się znali. A jednak czasy zmieniły się tak bardzo, że dużo łatwiej przychodzi nam identyfikować się z przyjaciółmi i znajomymi z pracy. To z nimi po prostu spędzamy więcej czasu, rodzina zaś coraz częściej mieszka na drugim końcu kraju i coraz częściej zdarza się, że to właśnie przy stole spotykamy nowe twarze, tych starszych, dobrze przez nas kojarzonych zaczyna z kolei ubywać.
Po trzecie, siadając do wigilijnego stołu mamy za sobą dwa miesiące ostrych komercyjnych nadużyć na naszej psyche. Od początku listopada media bombardują nas bożonarodzeniowymi reklamami. W wyniku tego mózg przez osiem tygodni kisi się w świątecznej narracji, kołysany kolędami, zmuszany jest do wejścia w męczącą, zakupową gonitwę, by zaraz po tym treningu ze zdziwieniem odkryć, że punkt kulminacyjny - raptem trzy dni świętowania - trwał zdumiewająco krótko.
Buduje to spore rozczarowanie, gdy po hucznych zapowiedziach, z wydrenowanym do zera portfelem, a może i z kilkoma chwilówkami na karku, trzeźwiejemy i nie możemy uwierzyć, że już po wszystkim.
Po czwarte, ten reklamowy lukier wtłacza w nas przekonanie, że Święta wręcz muszą być wyjątkowo szczęśliwym, rodzinnym, ciepłym, błogim i beztroskim czasem. Na ogół w stylu slow, gdy odpędzamy od siebie korporacyjno-zawodowe problemy, gdy wyścig szczurów przestaje mieć znaczenie, a osobiste problemy po prostu się zerują. No cóż, dobrze wiemy, że nie zerują się, jednak zakładanie uśmiechu na twarz i trwanie w takiej nieautentycznej pozie, sprzyja emocjonalnemu rozchwianiu. Problemy były, są i będą, jednak konfrontowanie się z nimi, gdy wokół wszystko zmusza nas do radosnego świętowania - może po prostu załamać.
Po piąte wreszcie, bliskość końca roku zmusza do podsumowań: ostatnie dwanaście miesięcy, co się udało, a co nie. Na ogół łatwiej jest koncentrować się na tym, co nie wyszło, tym bardziej, że do sukcesów szybko się adaptujemy i przechodzimy nad nimi do porządku dziennego. Niepowodzenia, zwłaszcza w zestawieniu z sukcesami innych, bardziej kłują w oczy. Tym bardziej więc obiecujemy sobie, że po Świętach, nie, po Nowym Roku ostro zabieramy się za wypełnianie konkretnych przyrzeczeń, co często staje się uwerturą do kolejnych rozczarowań za rok...
Tytułem puenty, Święta za niecały tydzień. Ze swojej strony, życzę Wam, na przekór, wszystkiego, co ważne, a co z pozycjonowaniem nie ma nic wspólnego, a bez czego niepodobna cieszyć się życiem. Po pierwsze - zdrowia, bo choroba nawet bogaczom odbiera całą radość. Po drugie - przyjaźni, w rodzinie i poza nią. Bo ludzie, społeczne zwierzęta, najbardziej cierpią, gdy czują się opuszczeni. Po trzecie - poczucia kontroli nad swoim małym ogródkiem. W niepewnych czasach świadomość, że wiem, gdzie moje miejsce i co będzie ze mną choćby w perspektywie kilku miesięcy - to ogromny luksus.