Życie do bólu prawdziwe
Wylądowali na wysokości 2700 metrów nad poziomem morza, w ruinach budynków urządzili warownię. Do bazy głównej, do której dostać się można tylko drogą powietrzną, mieli stamtąd 120 kilometrów.
Ciało Afgańczyka zaminowane granatami
ewakuacji rannych żołnierzy śmigłowcem, o walce w okrążeniu przez ponad dwie godziny, dopóki nie przyleciał z odsieczą pododdział alarmowy. Po powrocie do bazy, mimo przestrzelonego ramienia, zażądał śmigłowca, uzupełnił amunicję i zebrawszy grupę zwiadowców, wrócił na pole walki po ciało dowódcy. Podrzucono im zwłoki zabitego Afgańczyka, zaminowane granatami. Gdyby go tylko dotknęli...
Podczas tego krótkiego podejścia wypruli całe magazynki, a w śmigłowcu, po powrocie, naliczyli około trzydziestu przestrzelin.
Dookoła kule latały
- Miałem milion myśli na sekundę. O stracie dowódcy, o zagrożeniu, o moich ludziach... a dookoła kule latały. Ćwiczymy przeróżne sytuacje, a potem w walce, w sytuacji zagrożenia to wszystko działa - mówi. - Na tyle siebie znamy, na ile nas sprawdzono - dodaje.
Młodszy chorąży Dariusz Zwolak nie uważa, że wówczas w Afganistanie dokonał czegoś nadzwyczajnego. Od początku czuł się nieswojo w gorsecie bohatera, aczkolwiek przyznaje, że to wielki zaszczyt dla żołnierza otrzymać od prezydenta najwyższe odznaczenie bojowe, Krzyż Komandorski Orderu Krzyża Wojskowego. Teraz, przeszło rok po dramatycznych zdarzeniach, jego gwiazda ponownie rozbłysła. Został wybrany podoficerem roku Wojsk Lądowych. Musi więc przejść przez to dzielnie, jak na żołnierza przystało.
Nie jest dla niego istotne, czy jego żołnierze będą chodzili w glorii bohaterów, chce tylko nadać sprawie odpowiednią rangę. Widzi, jak z czasem wszystko umyka, cichnie. Niekiedy jedynie ktoś z mediów czy świata polityki wystawia im fałszywe świadectwo, że jeżdżą na misje jedynie po pieniądze. - Tanio byśmy się cenili, gdyby nasze zarobki próbować przeliczać na każdą godzinę w terenie, każdy kontakt ogniowy, koszmar życia w prymitywnych warunkach bazy w Adżiristanie, nieustannie pod ogniem, wreszcie tylu rannych i stratę kapitana Ambrozińskiego - zauważa kapitan Sarzyński.
Wsparcie na życzenie
oraz kontakty ogniowe należały do codzienności. Na szczęście miałem w zespołach rozpoznawczych niesamowitych ludzi. A do tego rzetelne wsparcie w dowódcy V zmiany polskiego kontyngentu pułkowniku Rajmundzie Andrzejczaku, w pułkowniku Leonie Stanochu i jego żołnierzach z zespołu bojowego Alfa z 6 Brygady Desantowo-Szturmowej. Do najtrudniejszych, samodzielnych operacji dostawaliśmy od "bordowych beretów" Rosomaki z sekcjami strzelców wyborowych i działony moździerzy LM-60 - wspomina.
Dużo zawdzięczają także amerykańskim saperom, którzy sprawdzali drogi i oczyszczali je z wybuchowych pułapek. Pewności w działaniu dodawało zwiadowcom wsparcie lotnicze. - Czuliśmy, że pilotom zależy na naszym bezpieczeństwie - wspomina Artur Sarzyński.
- Przykładem była operacja "Spring Wind", w czasie której jeden z pilotów szturmowca A-10 wywołał mnie po kryptonimie i wybaczając niedoskonałości językowe, wspierał z partnerami na każde życzenie - dodaje.
Eksplozja na początek
Podał komendę: "Kontakt z prawej!". Przemieścił wozy na dogodne pozycje strzeleckie i kierował ogniem. Początkowo walczyli na dystansie stu metrów. Gdy tylko wstrzelali się w pozycje przeciwników, tamci zaraz zmieniali stanowiska, kryli się za budynkami, za stadem baranów oraz tam, gdzie byli cywile. Nagle pojawiali się w zupełnie innym miejscu, nie dawali możliwości manewru. Cóż z tego, że nadleciały wezwane samoloty bliskiego wsparcia powietrznego, skoro nie mogły użyć uzbrojenia w okolicy obiektów cywilnych?
W czasie ponad dwugodzinnej wymiany ognia Polacy zużyli trzy czwarte amunicji. Wydawało się, że wyjdą z opresji cało, gdy Rosomak wjechał na minę pułapkę. Ciężko ranny został kierowca.
Cudem przeżyli
Eksplozja zasłoniła iluminatory, zrobiło się ciemno, jakby noc zapadła. Ogromne szczęście miał guner, starszy szeregowy Piotr Chilimoniuk, którego siła wybuchu, zerwawszy pasy, wyrzuciła na kilka metrów w górę. Eksplozja przestawiła ważący 19 ton pojazd o trzy metry, jak zabawkę, wyrwała tylną oś, wypiaskowała spawy. Do dziś Sarzyński nie wie, jakim cudem ją przeżyli. Trzech najciężej rannych żołnierzy natychmiast ewakuowano śmigłowcem do bazy. Wszyscy byli w szoku, a jednocześnie czuli przypływ adrenaliny i solidarność z zespołem. Dopóki przeciwnik nie został odparty, nikt z pozostałych nie chciał opuścić kolegów na polu walki.
Otworzył ogień z wielkokalibrowego karabinu maszynowego 12,7 milimetra, przyłączyli się do niego żołnierze z Alfy i żołnierze afgańscy, którzy też tamtych wykryli. Po dwóch minutach po zboczu już nikt nie biegał. Szkoda było tylko MRAP-a. To porządny wóz, wytrzymuje bardzo dużo i wiele razy ratował ludziom życie.
Na Shit Hole
Stąd do bazy głównej, dostępnej tylko drogą powietrzną, mieli 120 kilometrów. Przebywali tam razem z nimi pluton afgańskich żołnierzy, pluton afgańskich policjantów i amerykańscy spece od rozpoznania elektronicznego, w sumie ponad stu ludzi. Co kilka dni C-295M lub C-130 Hercules zrzucały na spadochronach wodę i żywność. Trzeba było pilnować zrzutów i szybko zabierać je z pól, zanim pojawili się inni chętni. W pobliżu leżała wioska Usman Khel, w której rejonie stacjonowały dwie setki talibów. W okresie wyborów prezydenckich w dystrykcie działało około 600 bojowników.
Zwiadowcy i ich towarzysze, zdani na siebie, świadomi, co się może zdarzyć w każdej chwili, bo przeciwnicy siedzący w górach mieli ich jak na widelcu, prowadzili wielotygodniowe działania. Musieli nieustannie być w ruchu, trzymać talibów na dystans, wchodzić do wiosek, gdzie tamci ściągali od skrajnie biednych ludzi haracze, likwidować krok po kroku ich arsenał uzbrojenia i amunicji.
Za to pięknie było tam jak mało gdzie, w otoczeniu wspaniałej przyrody, niemal u podnóża pasma górskiego Payow Pashat, którego szczyty osiągają prawie pięć tysięcy metrów wysokości. Dariusz Zwolak często wraca myślami do tego miejsca. - Jak ktoś raz zobaczy taki Afganistan, na dole gorąco, nieco wyżej śnieg, między górami a naszą pozycją pas soczystej zieleni... Mimo tego, co się tam zdarzyło, zawsze będzie chciał wrócić - mówi.
"Ostrzelać gniazdo niewiernych!"
Ataki zaczęły się w zasadzie tego samego dnia. Kapitan Sarzyński nie chce się bawić w statystyki, ale pamięta wszystkie zdarzenia. - Wieczorem 19 sierpnia przechwyciliśmy informację o planowanym ataku ze szczytu góry nieopodal. Nadawca powiadomił: "Jesteśmy na zboczu góry". Odbiorca: "Wejdźcie na szczyt i ostrzelajcie gniazdo niewiernych!". Natychmiast baza pod broń, wszyscy na stanowiska. Po dwóch minutach mój obserwator zameldował: "Wodzu, na zboczu grupa bojowników uzbrojonych w karabiny maszynowe" - opowiada.
- Nie zastanawiałem się: "Dowódca moździerzy, sześcioma szybkimi ognia!". Za dwie minuty meldunek z nasłuchu: "Musimy się wycofać, Polacy ostrzeliwują nas z moździerzy, wkoło eksplodują granaty". Tak dobrego rozpoznania ognia artyleryjskiego nigdy wcześniej nie miałem, przeciwnik sam informował mnie o skuteczności ataku - wyznaje.
Talibowie szykowali odbicie ruin, chcieli pokazać, że to oni rządzą w okolicy. Znajdowało to odzwierciedlenie w meldunkach SIGINT i HUMINT.
Dziesięć szybkich
Gdzieś pół godziny później z przeciwnego kierunku wystrzelił moździerz kalibru 82 milimetrów. Granat eksplodował około 70 metrów od stanowiska dowodzenia. Po tak dobrym strzale należało się spodziewać serii w środek bazy. - Na szczęście wcześniej obsługi LM-60 z 6 Brygady Desantowo-Szturmowej robiły na tym kierunku testy, więc mieli gotowe nastawy. Artylerzyści błyskawicznie wzięli cel, zaczął się pojedynek, kto będzie szybszy. Nasi wystrzelili dziesięć szybkich. Chyba ósmy granat trafił w moździerz przeciwników - mówi.
- Nie chciałem doprowadzić do sytuacji typu Nangar Khel, bo to wisiało nad nami. Cały czas miałem pod ręką oficerów afgańskich służb specjalnych i amerykańskiego rozpoznania elektronicznego, zawsze prosiłem ich o trzykrotne potwierdzanie meldunków. Nie chciałem znaleźć się w sytuacji, kiedy w obronie swoich ludzi musiałbym stanąć później przed sądem. Odpowiadaliśmy jedynie na ostrzał, a strzelaliśmy wyłącznie do celów widocznych - wyznaje.
Zaraz po afgańskich wyborach dostali wiadomość, iż partyzanci mają nieopodal, w górach, wyrzutnię rakiet kalibru 107 milimetrów i właśnie ściągają specjalistę z Pakistanu, by ją ustawić, wycelować i odpalić. 25 sierpnia przechwycono korespondencję dowódców talibskich: "Wyrzutnia na stanowisku, jesteśmy gotowi na śmierć".
Studia, nie studnia
Niezwłocznie na komputerze z elektroniczną mapą terenu naniósł azymut w kierunku odbioru sygnału i zaznaczył miejsca, gdzie sam by ustawił tę wyrzutnię. Następnie chorąży Marek Pilichowski "Mały" z 25 Brygady Kawalerii Powietrznej wezwał Predatora i skierował w podejrzane miejsca. - Obserwując na monitorze obraz z bezzałogowca, znaleźliśmy bardzo dziwny obiekt. Studnia, nie studnia. Skąd studnia na zboczu góry, na prawie trzech tysiącach metrów? - zastanawiał się dowódca.
Zaprosili do współpracy pilotów F-15. Oni upewnili się, że to obiekt militarny, a nie zagroda dla baranów. Dwie 500-funtowe bomby zlikwidowały najpierw bojowników, a trzecia, trafiwszy punktowo, zniszczyła wyrzutnię. Na filmie dokumentującym nalot wyraźnie widzieli eksplozję silników startowych rakiet. Odetchnęli z ulgą, ale to nie był koniec emocji. Jeszcze tego samego dnia musieli wezwać amerykański Medevac do dwóch odwodnionych żołnierzy. Fatalne warunki sanitarnohigieniczne, szczury, pchły, a w efekcie biegunka i wymioty wykańczały ludzi szybciej niż talibowie.
Ludzie czuli, że ktoś zajmuje się ich sprawami
Kapitan Sarzyński podkreśla, że zarówno misja w Iraku, jak i ta w Afganistanie nauczyły go niezwykle ważnej zasady. - Jeśli siedzi się w bazie, przeciwnik podchodzi coraz bliżej, atakuje, strzela, podkłada miny, trzyma w szachu. Bezpieczeństwo zapewniają panowanie nad terenem oraz prowadzenie roboty rozpoznawczej, wywiadowczej i patrolowej - mówi.
W operacji "Over the Top" codziennie mieli kontakt z wioską, rozmawiali ze starszyzną plemienną, przyjmowali u siebie chore dzieci i kobiety, by ludzie czuli, że ktoś zajmuje się ich sprawami. - Gdybyśmy się zamknęli w naszych ruinach, straty mogły być nieporównywalnie większe - wyznaje.
Po powrocie
Wjechali samochodami HMMWV na strzelnicę. Błyskawicznie z nich powyskakiwali, zajęli miejsca ogniowe, tak jak w Afganistanie, a potem oczyścili z "przeciwnika" przedpole.
Podpułkownik Marcin Frączek, zastępca dowódcy 2 Pułku Rozpoznawczego, żartuje, że jeszcze całkiem niedawno zwiadowcy musieli innym tłumaczyć, co to jest za pułk i gdzie leży Hrubieszów. Teraz już nie trzeba. Jednostka wyrobiła sobie markę przez kilka zmian w Afganistanie, żołnierze kapitana Sarzyńskiego byli zaś pionierami ciężkiej, bojowej roboty.
- Niezwykłość przywiezionych przez nich doświadczeń staje się normą, tworzy podstawę szkolenia. Widać, jak się nawzajem nakręcają, dopingują, żeby sobie nie odpuszczać - mówi. Kapitan Artur Sarzyński potrafi zjednoczyć ludzi, zachęcić do wysiłku i ma wyobraźnię działania na polu walki, łączy fantazję i wyważone, roztropne działanie.
Piotr Bernabiuk
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.