Uwiąd chcenia, czyli zaadoptuj żula [felieton]
W jednym z odcinków South Park James Cameron płynie w swojej łodzi podwodnej na samo dno Rowu Mariańskiego. Wyrusza tam na czele ekspedycji poszukiwawczej. Czego tam szuka? Poprzeczki. Jako, że media z jakichś powodów nieustannie ją opuszczają.
Dziś - dla odmiany - pozwolę sobie zacząć od krótkiej refleksji nad naszą rodzimą kulturą masową. A ponieważ opuszczanie poprzeczki kieruje myśl ku temu, jak to drzewiej bywało, budzi to we mnie pewien... o nie, nie niesmak. Sentyment. Powspominajmy zatem...
Czy ktoś jeszcze pamięta premierę polskiego "Big Brothera" oraz osobę zwycięzcy, strażnika miejskiego z Grudziądza? Janusz Dzięcioł bo o nim mowa, kawał chłopa, który wydawał się poczciwy, swojski, ot, taki sąsiad z działek, pod pewnymi względami twardy, niezłomny, ale i uczciwy. Może tym właśnie zjednał publikę? Całkiem spoko gość, prawda? Mimo to, program zainicjował głośną ogólnonarodową dyskusję spod znaku "o czasy, o obyczaje!". Nie brak było utyskiwań i przestróg. Z ust publicystów sypały się retoryczne pytania: "Jak nisko upadliśmy ekscytując się rozmowami o niczym jakichś przypadkowych ludzi? Jak to możliwe, że masowo podniecamy się podglądaniem takich indywiduów? Czy nie mamy nic lepszego do roboty czy oglądania?"
Abstrahuję od zasadności tych twierdzeń. Argumentacja nieugięcie szła wówczas w tę stronę. Był to rok 2001. Takim trzęsieniem ziemi witaliśmy XXI wiek.
Niedługo potem, bo już w roku 2002, poprzeczka odnotowała kolejne tąpnięcie: pierwszy transmitowany seks w bąblach z główną rolą Agnieszki "Frytki" Frykowskiej (z niejakim Łukaszem "Kenem" o zupełnie niekojarzonym dziś nazwisku). Znowu tumult, znowu wrzenie.
Było nie było, odnoszę czasem dziwne wrażenie, że blisko 20 lat temu "Big Brother" trzymał nawet pewien poziom (choć nie podejmę się definiowania tegoż). Poprzeczka z każdym sezonem opadała, ale mimo wszystko nie leżała jeszcze na dnie. Gulczas, Klaudiusz a nawet mocno ekspansywna w swym pokracznym śmiechu Manuela wydają mi się teraz wcale sympatycznymi typami. A ich rozmowy, niewyszukane w treści, były mimo wszystko akceptowalne w formie.
Jeśli ktoś nie wierzy, odsyłam na YouTube: wypikiwane frazy trafiały się tam naprawdę z rzadka. Do tego Frykowska po latach, bo w roku 2018, klnie się już na wszystkie świętości, że tego seksu w jacuzzi wcale nie było. Ale nawet jeśli uznamy, że poprzeczkę możemy warunkowo nieznacznie podciągnąć, to i tak następne lata przyszły z pato-odsieczą.
"Big Brother" otworzył puszkę z celebrytami. To mniej więcej wtedy w Polsce pozycję swą ugruntowały osoby znane z tego, że po prostu są. Na afisz pchali się wszyscy. Za sprawą mnożących się reality shows zaczęło być na ekranach i w sieci coraz gęściej od osobowości pierwszej świeżości choć drugiej kategorii. I choć np. "Idol" wyłonił wiele ciekawych indywidualności, to już niebawem szorowaliśmy brzuchem po dnie przy okazji emisji gwiazd tańczących na lodzie czy skaczących do basenu. Trzecio- lub czwartoligowe autorytety o nieznanej genealogii i mglistych kompetencjach dociskały poziom nieustannie w stronę dna. Ale na tym oczywiście nie koniec.
Dno przebito w ostatnich latach za sprawą patostreamów. To było jak czarna dziura, jak horyzont zdarzeń: od tego momentu nie ma już odwrotu. Odzobaczyć się nie da. Swoiście polski wynalazek: transmisja z meliny a wraz z nią nowe quasi-osobowości pokroju Rafatusa, Gurala i Magikala ustanowiły nowy standard obecności.
Patotreści w postaci przemocy, rzeki wulgaryzmów, pierdzenia i defekowania, wymiotowania, zapijania się do nieprzytomności, na porno domowej roboty skończywszy, otrzymały oficjalne błogosławieństwo. Internet zawrzał, posypały się donejty. Każdy odtąd mógł adoptować ulubionego menela i zostać jego sponsorem.
Telewizja by nie przegrać w tym wyścigu musiała jakoś odpowiedzieć: zaoferowała patostream w miękkiej, bardziej "akceptowalnej" przez KRRiT formie: "Love Island" czy "Hotel Paradise", czyli regularne gody sebiksów i karyn, przy drinku z parasolką na rykowisku w ciepłych krajach, aż po "Królowe życia", gdzie w roli głównej występowała skazana prawomocnym wyrokiem rzekomo zresocjalizowana burdelmama.
Od tego czasu patostream przybiera bardzo różne twarze i przenika wszędzie, z polityką i paradokumentem włącznie. Zaryzykuję twierdzenie, że ukoronowaniem tej drogi jest - póki co - Fame MMA, gdzie w klatce, ku uciesze gawiedzi, zadebiutować może każdy wystarczająco zdeterminowany i złakniony lansu cham, czy to patostreamer, czy sutener, czemu nie, prawdopodobnie miejsce znalazłoby się i dla zwykłego żula. Przy czym nie ma absolutnie żadnej pewności, co będzie następne. Być może walki posłów są tu pewną podpowiedzią. Takie Fame MMA Sejm Special Edition.
Po co to piszę?
Istnieje coś takiego jak "hipoteza podłego świata". Wiecie, co to takiego? To stan umysłu, który wyjątkowo często ujawnia się wśród telewidzów i internautów. Ludzie wystawieni na działanie obrazów mają - o dziwo - dużo gorsze zdanie o świecie aniżeli ci, którzy częściej słuchają radia bądź czytają. Ale nie koniec na tym. Nie tylko myślą gorzej. Mniej im się chce. Nie chodzą z petycjami po sąsiadach. Nie reagują, gdy dzieje się coś niedobrego. Jeśli już - powiększają wianuszek gapiów. Lubią ponarzekać, pozrzędzić, zamiast zadziałać wolą włączyć telewizor, otworzyć piwko i poutyskiwać w gronie myślących analogicznie, razem z nimi porozwieszać psy na myślących inaczej.
Skąd takie zrezygnowanie? Z prostej przyczyny: obrazy analizujemy znacznie szybciej aniżeli słowo drukowane czy zasłyszane. Jesteśmy wzrokowcami. Gdy tysiące lat temu biegł w naszą stronę lew - po prostu braliśmy nogi za pas. Gdy dziś na monitorze wybucha bomba, ktoś przeklina, bije kogoś lub zabija - efekt jest dość podobny. Nasz prehistoryczny mózg dalej zakłada, że dzieje się to w miarę blisko. Uwaga! Niebezpieczeństwo! Jeśli cały świat wysyła nam wielki wizualny negatywny komunikat o wiele łatwiej dochodzimy do wniosku, że patologia to norma, że już przegraliśmy (co ciekawe czytelników książek i prasy taka wizja dotyka znacznie rzadziej). Dlatego właśnie ci, którzy wystawiają się na negatywne obrazy częściej żyją w mniemaniu, że świat jest zły a ludzie podli. W sytuacji, gdy taką treść podlewamy jeszcze sosem z patostreamów rezultat nie może być zachęcający.
Pół biedy, gdyby były to treści wyłącznie dla dorosłych, ale pamiętajmy o dzieciach i nastolatkach, które zanurzone w wizualnym przekazie otrzymują taką właśnie puentę i budują taką wizję świata. Moi studenci niedawno sami stwierdzili, że "żyją w popsutym świecie i że ich rodzice mieli lepiej niż oni". Zdumiało mnie to, bo zawsze sądziłem, że tęsknota za czasem utraconym była domeną zrzędzących staruszków. Proces mentalnego starzenia najwyraźniej przyśpieszył.
Pudzian powiedział kiedyś, że najlepszy lek na COVID to odłączenie telewizora i internetu. Nie sądzę, by zadziałało to w przypadku wirusów, ale na ogólne zbydlęcenie i niewiarę - całkiem możliwe.
Zobacz również:
Talibowie zgotują kobietom piekło. Ofiarami nawet 12-latki