Domy grozy: Kiedy cztery ściany chcą cię zabić

Dlaczego niektóre budynki uważamy za nawiedzone? Czy w opowieściach o straszących w nich duchach jest chociaż ziarnko prawdy? /123RF/PICSEL
Reklama

W tych murach czuje się oddech śmierci. To budynki uważane powszechnie za nawiedzone, takie, gdzie doszło do okrutnych mordów, lub… które same zabiły swoich właścicieli. Oto najstraszniejsze z nich!

Czy istnieją przeklęte miejsca? Pozostałych przy życiu mieszkańców apartamentowca przy Alt-Gatow Strasse 55 nie trzeba o tym przekonywać. Gatow to sielskie przedmieście Berlina położone nad jeziorem Wannsee. Biały budynek stojący wśród drzew i kwitnących krzewów nie wygląda na scenerię mrocznych wydarzeń. A jednak w ciągu kilkunastu lat tragicznie zmarło dziewięcioro jego lokatorów. 

Pierwszą ofiarą był najemca penthouse’u, właściciel domu publicznego, który w 2003 roku rozbił się na motocyklu, tracąc głowę - dosłownie... Kilka lat później jego sąsiad, Belg, otruł się gazem, gdy dowiedział się, że jest chory na raka. 

Reklama

W wyniku wypadku drogowego zginął również mieszkający w "zabójczym" budynku powszechnie szanowany naukowiec. Podobno wcześniej spowodował niegroźną stłuczkę, a kiedy policja chciała zatrzymać jego bmw, ruszył do szaleńczej ucieczki, która zakończyła się - tragicznie - dopiero na barierze mostu nad Sprewą. 

Brytyjski dziennikarz i jego partner, wynajmujący mieszkanie na parterze, postanowili wspólnie odebrać sobie życie, gdy nie mogli już znieść wirusa HIV pustoszącego ich organizmy. 

Jak na razie ostatni, ale i najbardziej przerażający dramat miał miejsce w sierpniu 2012 roku. Doradca inwestycyjny Kristian B. udusił swoją młodą żonę i dwóch małych synków (3 i 6 lat), po czym popełnił samobójstwo. W pozostawionym liście tłumaczył się problemami finansowymi... 

Hotel psychopaty

Jednym z najsłynniejszych domów śmierci był niewątpliwie okazały hotel wybudowany ponad 120 lat temu w Chicago. Okoliczni mieszkańcy nazwali go "zamkiem" - nie wiedzieli, co kryło się za jego imponującą fasadą i nie przypuszczali, że wielu gości, którzy zatrzymają się w hotelu, już nigdy go nie opuści... 

Właściciel budynku, Henry Howard Holmes, zaprojektował całość i przebudował większość pomieszczeń. Na parterze siedzibę miało kilka firm, między innymi restauracja, sklep jubilerski oraz apteka, która okazała się idealnym źródłem chemikaliów oraz środków odurzających. Na pierwszym piętrze było kilkadziesiąt pokoi, drzwi prowadzące donikąd, tajne przejścia i podwójne podłogi. Niektóre z pomieszczeń były prawdziwymi komorami gazowymi. W ich murach ukryto dysze, którymi Holmes sterował ze swojego biura. Wydobywający się z nich gaz mógł też podpalić, zamieniając ogniotrwały pokój w wielki piekarnik. 

Wołanie o pomoc nie miało sensu, ponieważ wszystkie pokoje były dźwiękoszczelne. Przez specjalne otwory w ścianach Holmes podglądał, jak jego ofiary walczą o  życie. Najważniejszym miejscem "zamku" była jednak recepcja. To tam zabójca decydował, komu wolno będzie opuścić hotel, a komu nie. Pokoje przydzielał głównie młodym kobietom. Gospodarz zwykle zaskakiwał gości hotelowych w nocy. Napadał na nich i usypiał chloroformem. Nieprzytomne kobiety ciągnął z zajmowanych pokoi do prywatnej łazienki.

Tam zamontowana była zapadnia, przez którą ofiary zjeżdżały szybem do piwnicy, gdzie Holmes najpierw je torturował, a  potem wykonywał sekcje zwłok. Jego ulubionym narzędziem tortur było "madejowe łoże" (rozciągające się wraz z przywiązanym do niego człowiekiem), przy pomocy którego sprawdzał, jak bardzo elastyczne jest ludzkie ciało. Oddzielał mięso od kości, a szkielety sprzedawał szkołom medycznym. 

Miał różne sposoby na pozbywanie się ludzkich szczątków: umieszczał je w beczkach z kwasem, zasypywał niegaszonym wapnem oraz palił w swym hotelowym krematorium. Zwłoki niektórych osób preparował tak, aby wyglądały na pochodzące z wypadku. Przypuszcza się, że w hotelu zamordował ponad sto, a być może nawet dwieście osób: swoich gości, pracownice i... kochanki.

Rodzinny horror

Fatum dosięgło również nieruchomości położonej w naszym kraju. Niepozorny, czteropiętrowy blok należący niegdyś do Nasycalni Podkładów Kolejowych we wsi Lipa (powiat stalowowolski) w styczniu 2014 roku trafił na czołówki polskich mediów za sprawą potrójnej śmierci. 

Dwunastoletnia Ola po powrocie z niedzielnej mszy odkryła w mieszkaniu leżącą w kałuży krwi matkę i dwójkę młodszego rodzeństwa. Śledztwo wykazało, że kobieta zabiła nożem swoje potomstwo, a następnie sama odebrała sobie życie. Wcześniej nic nie wskazywało na podobną tragedię - rodzina uchodziła za zgodną, rodzice byli wykształceni, a dzieci nie sprawiały kłopotów wychowawczych. 

Przy okazji tej ponurej zbrodni wyszła na jaw tajemnica przeklętego domu: w ciągu poprzednich trzech lat samobójczą śmiercią zmarło już troje lokatorów bloku. 

Pierwsza była szesnastolatka, która powiesiła się na pasku od szlafroka. Po paru miesiącach w  podobny sposób zakończyła życie 46-letnia matka dorosłych już dzieci. Następnie na sznurze zawisł jej sąsiad, który już kilka lat wcześniej próbował skończyć ze sobą, skacząc z okna - wtedy jednak udało się go odratować.

- Śmierć patronuje tej klatce - mówi jeden z przygnębionych mieszkańców pechowego budynku. - Najchętniej opuścilibyśmy ten fatalny blok, ale gdzie mamy mieszkać? - dodaje inny.

Nawiedzony zamek

W przeciwieństwie do poprzednich budowli angielski zamek Chillingham spełnia wszelkie wyobrażenia o przeklętej posiadłości. Nazywany "najbardziej nawiedzonym miejscem w Wielkiej Brytanii" średniowieczny kasztel przetrwał do naszych czasów w prawie niezmienionej formie. Chillingham Castle zawdzięcza swoją ponurą sławę katu - Johnowi Sage'owi, którego okrucieństwo przeszło do historii. 

Był on jednym z najlepszych żołnierzy króla Edwarda I, a gdy kontuzja odniesiona na polu bitwy uniemożliwiła mu walkę, z równym zapałem zabrał się za uśmiercanie wrogów w sali tortur. Podobno przez trzy lata swojej złowrogiej działalności Sage zamęczał 50  osób tygodniowo. Były wśród nich kobiety i dzieci. Wiele ofiar zmarło z głodu lub zostało spalonych żywcem. 

W końcu jednak fortuna odwróciła się od kata i sam został poddany publicznej egzekucji, zaś nienawiść do niego była tak wielka, że jego ciało zostało rozszarpane na kawałki przez żądny zemsty tłum. Nic dziwnego, że po zamku wciąż grasuje wiele duchów, m.in. Błękitny Chłopiec i Biała Dama. 

O ich obecności można przekonać się na własnej skórze, wynajmując pokój w zamczysku przekształconym w luksusowy hotel. Najwyraźniej klątwę wiszącą nad Chillingham zneutralizowano dzięki pogrzebaniu w poświęconej ziemi znalezionych w lochach szczątków, gdyż od wielu lat w posiadłości nie wydarzyło się nic złego.

Apartamenty na cmentarzu

Podobnie złowieszczą budowlą jest pochodzący z całkiem innej epoki "Dom na nabrzeżu". To okazały, wielopiętrowy blok wzniesiony na przełomie lat 20. i  30. ubiegłego wieku w Moskwie. Gdy Lenin przeniósł tam stolicę z Piotrogrodu, ściągnęła za nim cała sowiecka "wierchuszka". 

Początkowo dygnitarze zasiedlili co lepsze wille i hotele, jednak szybko postanowiono zbudować dla nich prawdziwie nowoczesny, radziecki dom. Za projekt olbrzymiej kamienicy architekt Borys Jofan dostał nawet wyróżnienie na konkursie w Paryżu. Tymczasem okazało się, że prace konstrukcyjne wiążą się z gigantycznymi problemami. 

Budynek zlokalizowano naprzeciwko Kremla, na brzegu rzeki Moskwy - teren był bagnisty, wymagał ciągłego osuszania i stabilizacji gruntu przy pomocy potężnych pali. W dodatku podczas budowy co chwila natykano się na ludzkie szczątki. Okazało się, że ten skrawek ziemi od wieków był cmentarzem z masowymi grobami ofiar epidemii, powodzi i innych nieszczęść spadających na miasto oraz miejscem, gdzie dokonywano publicznych egzekucji. 

Budowę - ze względu na jej rangę - nadzorował sam Gienrich Jagoda, wówczas zastępca szefa policji politycznej OGPU. Większość robotników stanowili, oczywiście, więźniowie. Mimo to koszty przerosły przewidywania o ponad 100% i zamknęły się w olbrzymiej kwocie niemal 30 milionów rubli. W ukończonych apartamentach zamieszkali najwyżsi dostojnicy ZSRR, m.in. marszałkowie Tuchaczewski i Żukow, członkowie władz partyjnych Malenkow i Bucharin, Nikita Chruszczow, niesławny radziecki naukowiec Łysenko, a także dzieci Stalina - Wasilij i Swietłana. 

Życie w nabrzeżnym domu kipiało przepychem, gdy obok zwykli obywatele cierpieli straszną biedę. Jednak los się odwrócił... W połowie lat 30. rozpoczęły się stalinowskie czystki i do luksusowych apartamentów zajrzał strach. W krótkim czasie ponad jedna trzecia z 2700 mieszkańców kamienicy zniknęła - rozstrzelana lub zesłana do łagrów. Niektórzy nie wytrzymywali atmosfery terroru i sami odbierali sobie życie. 

Obecnie budynek zamieszkują - oprócz nielicznych potomków dawnych lokatorów - przede wszystkim "nowi Ruscy". Dostosowują lokale do swoich wybujałych fantazji, np. urządzając lodowisko na wielkim balkonie. Podczas remontów w  ścianach wciąż odkrywane są instalacje szpiegowskie, którymi naszpikowane było każde mieszkanie tego dziwnego budynku. 

Domy, które zabijają

Co sprawia, że niektóre miejsca, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zdają się przyciągać nieszczęścia i prześladować przebywających w nich ludzi? Skąd bierze się ta szczególna niechęć domu, fragmentu drogi czy lasu do śmiałków naruszających jego przestrzeń?

Przyczyn może być kilka. Roger de Lafforest, francuski pisarz i dziennikarz, w swojej książce "Domy, które zabijają" wymienia następujące powody:

1. Usytuowanie - na nieprzepuszczalnym gruncie, nad żyłą wodną lub złożem mineralnym, zamkniętą podziemną grotą lub uskokiem geologicznym. 

2. Fale kształtu - każda figura geometryczna wysyła określoną energię: korzystną lub nie.

3. Dodatnia jonizacja powietrza.

4.  Materiały, z których zbudowany jest dom, meble oraz przedmioty, które się w nim znajdują.

5.  Klątwa rzucona na dane miejsce. 

6. Pamięć ścian, które jak gąbka nasiąkają negatywnymi bądź pozytywnymi wydarzeniami z przeszłości. 

7. Pech i "uroczne oko" jednego lub więcej mieszkańców, które po pewnym czasie wchodzą w interakcję z miejscem ich pobytu. 

Niekorzystny wpływ budowli może się objawiać poprzez wywoływanie chorób - i nie chodzi tutaj tylko o syndrom chorych budynków (Sick Building Syndrome, SBS), oficjalnie uznany w 1982 roku przez Światową Organizację Zdrowia za problem zagrażający życiu człowieka. 

Zdarzają się wypadki, gdy sytuacja znacznie wykracza poza parametry, które można zmierzyć. Przykładem może być dom dozorcy cmentarza, wybudowany przez Radę Miejską w Clermont-l’Herault, miasteczku na południu Francji. 

Pierwszy lokator zmarł na raka po dwóch latach, a za nim podążyła jego żona. Następca przeżył w swoim nowym domu tyle samo czasu, jednak tym razem ofiar choroby nowotworowej wśród domowników było aż cztery. Trzeciego dozorcę - i dwoje członków jego rodziny - również zabrał rak. Po tej czarnej serii (dziewięć osób w sześć lat) nikt nie chciał zamieszkać w stróżówce. Zdesperowany mer miasta wezwał różdżkarzy, którzy odkryli pod budynkiem szkodliwe promieniowanie wynikające z umieszczenia płyty fundamentowej na wyschniętym korycie dawnego strumienia. 

Od czasu dokonania prostego zabiegu (przywrócenia przepływu powietrza przez wywiercenie otworów po obu stronach betonowej podstawy) w tym domu nie zdarzył się już żaden przypadek nowotworu. Szczególnie ciekawy jest piąty punkt podany przez de Lafforesta, czyli otoczenie danego miejsca rodzajem zaklęcia broniącego wstępu. Człowiek posiadający odpowiednią wiedzę może stworzyć zamknięte "sanktuarium", którego naruszenie grozić będzie wymyśloną przez niego karą: od przykrej niespodzianki, takiej jak awaria samochodu czy zgubienie dokumentów, przez ciężką chorobę czy groźny wypadek aż po gwałtowną śmierć... 

Taka klątwa, w zależności od tego, komu lub czemu jest poświęcona, znika w chwili zgonu jej twórcy lub trwa całe wieki - póki nie zostanie zdjęta we właściwy sposób. Lokalizacja takiego "sanktuarium" zależy od fantazji jego kreatora; może to być dosłownie jedna szuflada w kredensie, kościelny ołtarz, fragment parku, dom, odcinek szosy...

Niczego nieświadomy intruz, naruszając niewidzialną granicę, naraża się na poważne niebezpieczeństwo. Zakaz, o dziwo, może dotyczyć także "przeklętych" tekstów! Istnieją dzieła, których nie wolno tłumaczyć z oryginalnego języka, rękopisy, których nie powinno się drukować, i księgi niemogące się ukazać w większym niż określony nakładzie. Takim utworem jest podobno pochodzący z XII wieku Perceval francuskiego poety Chrétiena de Troyes, traktujący o rycerzu poszukującym Świętego Graala.

Również Ars amandi (Sztuka kochania) Owidiusza zawiera "zakazany" ustęp - siedem wierszy, których ponoć bez uniknięcia surowej kary nie przełoży żaden tłumacz. Czasami chodzi o  zbyt przenikliwe interpretacje, np. przepowiedni Nostradamusa lub fragmentów Pisma Świętego. 

Tego rodzaju teksty mogą być rozpowszechniane jedynie bez klucza, który uwalnia ich ukryte znaczenie. Czy powinniśmy traktować poważnie takie opowieści? Bez wątpienia w każdej kryje się ziarno prawdy, a wielu nieszczęść można by uniknąć, znając historię przeklętych miejsc i odnosząc się do niej z należytym szacunkiem.

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy