Twórca nowoczesnej armii

Każdą chwilę wykorzystywał na naukę taktyki, strzelania, trening podnoszący wytrzymałość i sprawność podwładnych. Mimochodem integrował zespół.

W trakcie przygotowań 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej do dziesiątej zmiany operacji afgańskiej pluton dowodzony przez młodszego chorążego Wojciecha Jackowskiego (z kompanii piechoty zmotoryzowanej kapitana Artura Zielichowskiego) został niemal ogołocony z najbardziej doświadczonych żołnierzy. Chorążemu w pododdziale została głównie niedoświadczona w boju młodzież. Miał też do zapełnienia wakaty. Dowódca kompanii dał mu pełną swobodę zarówno w doborze ludzi, jak i w ich szkoleniu. Był przekonany, że Wojtek poradzi sobie, ponieważ jako uczestnik, a następnie twórca i instruktor kursu Lider, zyskał renomę niezwykle odpornego na trudy żołnierza oraz wymagającego wiele od siebie i od innych dowódcy.

Reklama

Najtrudniej wybrać ludzi

Najtrudniejsze było znalezienie odpowiednich ludzi do odtwarzanego plutonu. W efekcie usilnych poszukiwań Jackowski zgromadził z całej brygady i spoza niej żołnierzy młodych i mających - tak jak on - debiutować w misji zagranicznej. Przez parę dni na zajęciach był niezwykle wymagający, więc najsłabsi lub nie do końca zmotywowani się wykruszali. Wówczas od nowa zaczynał "łowy". Najpilniej poszukiwał doświadczonych podoficerów. Wśród zwerbowanych dowódców drużyn nie miał ani jednego "zmechola", za to - jak twierdzi - nigdy wcześniej nie pracował z tak niezwykłym zbiorem osobowości. Plutonowy Robert Kania dla ryzykownej przygody porzucił wygodne i spokojne szkolenie rezerwistów we Wrocławiu. Kaprala Mariusza Banasiaka, specjalistę od wyrzutni pocisków przeciwpanernych Spike z kompanii wsparcia, zapamiętał z kursu Lider jako niezwykle ambitnego żołnierza. Starszego kaprala Krzysztofa Fiołkę, który nie odstawał od tej pary, wyciągnął z sulechowskiej artylerii.

Dla plutonowego Kani przenosiny z Wrocławia do Międzyrzecza były niczym wyprawa na inną planetę. - Szybko jednak z nowymi kolegami złapałem wspólny rytm, bo u chorążego Jackowskiego każdy, kto tylko tego chciał, nauczył się wszystkiego - zapewnia.

Nie chciał straszyć

Swoboda w formowaniu pododdziału i nieograniczone zaufanie dowódcy kompanii wiele ułatwiały, ale stanowiły też wyzwanie. Nie oznaczało to jednak, jak mówi Jackowski, zupełnej samowoli. Harowali nieludzko, niemal bez wypoczynku, bez możliwości pełnego zregenerowania sił. Do katorżniczej roboty nieustannie potrzebowali motywacji. Chorąży chciał zaszczepić podwładnym zdroworozsądkowe myślenie i w kółko powtarzał: "Z pewnością będą do nas strzelali i my będziemy musieli strzelać, może również któryś z nas zostanie ranny lub zabity".

Nie chciał straszyć. Chciał przekonać, że muszą jak najlepiej przygotować się do zadań. Pilnie śledzili zatem komunikaty przychodzące z Afganistanu, obserwowali, co się dzieje na ósmej zmianie, oglądali zdjęcia z dramatycznych zdarzeń i starali się wyciągać wnioski. Jackowski przy każdej okazji wracał do tych samych argumentów: - Musimy działaniem zniechęcać i odstraszać przeciwników. Nie po to biegamy, strzelamy, męczymy się dzień po dniu, żeby ludzie z karabinami i erpegami osiągnęli przewagę nad potęgą korzystającą z najnowszych technologii, ze wsparcia z powietrza, z pomocy Amerykanów.

Wiele rzeczy robił wtedy nie do końca metodycznie i często na skróty, ale czas był najwyższą wartością. Każdą chwilę wykorzystywał na taktykę, strzelanie, trening podnoszący wytrzymałość i sprawność. Mimochodem integrował zespół. Początkowo marnie strzelali, znacznie gorzej od starych wyjadaczy z pozostałych plutonów. Powtarzał więc dowódcom drużyn, a oni podwładnym: "Ćwiczymy, strzelamy i czekamy. Przyjdzie czas na wyniki". W końcu przyszedł, ale tylko najcierpliwsi, najbardziej zmotywowani ich doczekali.

Profilaktyka pasywna

W Afganistanie stacjonowali w bazie Warrior. Zadania wykonywali przeważnie plutonem, według misyjnego standardu - patrole, konwoje, pododdział alarmowy, służby. Po sześciu miesiącach mieli na swoim koncie około dwustu wyjazdów w niebezpieczny teren. Dla chorążego Wojciecha Jackowskiego najważniejsze było wykonywanie rozkazów bez szukania guza: "Stosowaliśmy «profilaktykę pasywną», polegającą na perfekcji we wszystkim, co się robi - od stylu zachowania i umundurowania, po działania z bronią. Byliśmy obserwowani przez Afgańczyków i chcieliśmy, aby dotarł do nich sygnał, że jak z przodu jest MRAP, a za nim jadą cztery Rosomaki, to lepiej ich nie zaczepiać. Unikaliśmy schematów, sprawdzaliśmy teren również tam, gdzie na logikę nie należałoby się spodziewać aktywności przeciwnika. W ten sposób pokazywaliśmy, że trudno będzie się do nas dobrać".

"Unikaliśmy walki, bo nie przyjechaliśmy do Afganistanu, żeby szukać okazji do postrzelania", opowiada plutonowy Robert Kania. Jackowskiemu nieustannie towarzyszyła obawa, że jeśli się stanie coś złego, usłyszy: "Jak sobie ułożyłeś robotę, tak teraz masz. Wziąłeś dowódców drużyn, którzy nie mieli nic wspólnego z piechotą, szkoliłeś tak, że ludzie jeden przez drugiego uciekali, chciałeś dokonać cudu, to teraz już wiesz, że cudów nie ma!".

Pluton żyje

Wieczorami, nawet po ciężkim dniu, Jackowski spotykał się z dowódcami drużyn, załóg. Rozmawiali o wykonanych zadaniach: "Nie krytykowaliśmy osób, tylko omawialiśmy różne sprawy. Nie rozważaliśmy, kto jest winien, ale co jest dobre, a co złe. Zastanawialiśmy się, co jeszcze zmienić w taktyce, żeby osiągnąć nad przeciwnikami przewagę". Podsumowania robił pomocnik dowódcy plutonu chorąży Krzysztof Staniszewski, najstarszy w zespole, z dwudziestoletnim stażem służby. Trafił tu z Krakowa. Na misji zajmował się między innymi logistyką, amunicją i łącznością. Nie wszystkim się podobało, że wyjeżdżał w teren jako kierowca dowódcy. Gdyby obaj zostali wyeliminowani z działania, byłby kłopot.

Jackowski nie miał jednak wątpliwości, że dowódcy drużyn byli perfekcyjnie przygotowani do przejęcia dowodzenia. Wielokrotnie ćwiczyli samodzielne działanie w krytycznych warunkach. Opanowali wszystkie procedury, łącznie z wezwaniem wsparcia i ratowników. Wieczorne odprawy były dla niego również znakomitym sprawdzianem nastrojów. W pierwszych tygodniach misji przebiegały spokojnie, rzeczowo. Po pewnym czasie wyczuł narastające napięcie: "Pewnego dnia coś pękło, podoficerowie wyzywali się podczas spotkania. Odetchnąłem z ulgą. To znaczyło, że pluton żyje i wszystko idzie w dobrym kierunku".

Spece od ajdików

Skuteczność działania zespołu, a zarazem jego bezpieczeństwo chorąży Jackowski opierał na trzech filarach: wyszkoleniu i przygotowaniu bojowym podwładnych, współpracy z Amerykanami i korzystaniu ze wsparcia z powietrza. Amerykanów zjednali sobie bardzo szybko. Ambasadorem międzysojuszniczych porozumień na szczeblu plutonów był szeregowy Krzysztof Mazurkiewicz, najsprawniej władający angielskim i mający niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktów. Niejednokrotnie wyjeżdżali naprzeciw amerykańskim zespołom oczyszczania dróg (RCP) i patrolom rozminowania (EOD) pracującym na Highway One, głównym trakcie wiodącym z Ghazni do Warriora.

Szanowali robotę ludzi, którzy posługiwali się pojazdami wyposażonymi w georadary do wykrywania IED, wykrywacze i kamery pomocne przy wyszukiwaniu kabli, którzy pokonywali dziennie po 20-30 kilometrów pieszo, w upale, obciążeni sprzętem, w stanie największego napięcia. Eskortowali ich przez najniebezpieczniejsze wioski, pomagali w pracy, ochraniali w trakcie poszukiwań pułapek w kamienistym i pylistym gruncie.

Wydawało się, że odstraszali przeciwnika samą swoją obecnością, ale pewnego dnia, akurat w chwili, gdy saperzy wykryli IED i zajmowali się znaleziskiem, zostali ostrzelani z broni maszynowej. Przeciwnicy, według Jackowskiego, nie dostrzegli zapewne znajdującego się w kolumnie Rosomaka. Szybkim manewrem transporter wyjechał na pozycję i otworzył ogień do napastników, co miało osłonić żołnierzy. Współpraca była korzystna dla obu stron. Dostawali od kolegów z RCP informacje o "sytuacji minowej" i wsparcie techniczne. Pożyczali od nich wykrywacze do wyszukiwania kabli zakopanych pod ziemią, dzięki którym nie musieli działać metodą "bystre oko i drapanie w ziemi".

Myśliwce na zawołanie


Najważniejszy element bezpieczeństwa plutonu stanowiło dla chorążego Wojciecha Jackowskiego wsparcie lotnicze. W powietrzu było gęsto od samolotów, śmigłowców i bezzałogowców. Na wywołanie radiowe zgłaszały się załogi F-15, F-16, F-18, Mirage, A-10, a nawet bombowca B-1. Współpracę z lotnictwem wziął na siebie szeregowy Krzysztof Mazurkiewicz, żołnierz piechoty zmotoryzowanej: "W kraju w trakcie przygotowań do misji rozmawiałem z młodszym chorążym Maciejem Agaciakiem z taktycznego zespołu kontroli obszaru powietrznego (TZKO P) o możliwości wykorzystania lotnictwa w działaniach plutonu. W Afganistanie, gdy wziął mnie pod opiekę, niemal codziennie w terenie towarzyszyły nam samoloty. Nie było formalizmu ani angażowania wyższych przełożonych".Pierwsze kontakty z lotnikami były trudne. Piechocińcy nie wiedzieli bowiem, jakim atutem jest BFT (system śledzenia wojsk własnych) zainstalowany w MRAP-ie dowódcy. Przeszkadzały im również nawyki, które nabyli w kraju, między in nymi łapanie azymutów busolą. Uporali się z tym jednak bardzo szybko.

Postraszyć sprawców zaczepki


Pewnego dnia zostali przerzuceni śmigłowcami na wzgórze, nieopodal bazy. Na zboczu urządzili posterunek, z którego mieli ubezpieczać grupę przeszukującą pobliską wioskę. Obserwowali przez lornetki sunącą kolumnę pojazdów. Nagle wokół jednego z wozów pojawił się pióropusz dymu. Za chwilę drugi. Nie było to silne uderzenie, raczej "straszaki", kilka granatów wystrzelonych z moździerza, ale nie można było tego lekceważyć. Przesłali do centrum operacyjnego (TO C) meldunek i poprosili o przydzielenie wsparcia lotniczego. Gdy po chwili przekierowano do nich parę myśliwców F-15, szeregowy Mazurkiewicz przejął inicjatywę: - Przekazałem pilotowi współrzędne, maszyny przeleciały bardzo nisko nad wsiami i zrzuciły flary. Postraszyły sprawców zaczepki. Otrzymaliśmy też wsparcie obserwacyjne z powietrza.

Gdy skończyli, Krzysztof zapytał pilotów, czy mają jeszcze czas i paliwo? Odpowiedzieli: "Mamy". I chętnie zgodzili się na trening z naprowadzania. - Piloci dostali z TO C częstotliwość, na której pracowaliśmy, wywoływali nas, rozpoczęliśmy trening - opowiada Jackowski.  - Siedzieliśmy na górce, jechaliśmy po trasie lub szliśmy pieszo, a szeregowy Mazurkiewicz naprowadzał samoloty na wyznaczone punkty.

W trakcie kolejnych patroli włączyli do programu inne ćwiczenia. Każdy szukał miejsca, z którego by strzelił, w którym by się schował, skąd by zaatakował. Starali się myśleć jak przeciwnik. Krzysztof zapisywał odległość i azymut newralgicznych punktów, by w razie zagrożenia nie tracić czasu na wyliczanie parametrów potrzebnych pilotom. Mieli wyczucie - kolejny ostrzał przeciwnicy zaczęli właśnie z zaznaczonego przez nich pasa zieleni.

Pamiętny dzień

Nigdy nie lekceważyli niebezpieczeństwa, a z czasem nabierali wiary, że stosowana taktyka jest właściwa. Czuli się pewniej mimo coraz bardziej agresywnej działalności bojowników. W dniu, który zapamiętają na zawsze, jechali wymieszani z Amerykanami w kolumnie. Gdy minęli mostek, przestawili szyk: Rosomak dowodzony przez  starszego szeregowego Marcina Buczkowskiego zjechał z czwartej pozycji nieco do tyłu, a na jego miejscu znalazł się pojazd amerykański. Właśnie pod nim nastąpił potężny wybuch. Zginęło czterech żołnierzy, w tym dowódca plutonu. Znali doskonale tego sympatycznego porucznika o polsko brzmiącym nazwisku i specyficznym podejściu do roboty, bo jako jedyny wychodził z wozu i sprawdzał teren razem z podwładnymi.

W trakcie tego dramatycznego zdarzenia Krzysztof Mazurkiewicz utrzymywał za pomocą jednej radiostacji plecakowej kontakt z dwoma agresywnie latającymi, broniącymi strefy samolotami A-10, ze śmigłowcem ewakuacji medycznej i polskimi śmigłowcami wsparcia. Do tego miał cały czas łączność z bazą i pomagał w udzielaniu pomocy medycznej.

Żadnego odpoczynku

Chorąży Jackowski miał po tym ataku mętlik w głowie: - Ludzie z RCP byli dla nas wzorem do naśladowania, zawsze solidni, dokładni, kompetentni. Wydawać by się mogło, że dzięki profesjonalizmowi stanowią osłonę nie do naruszenia. A tu w ułamku sekundy zginęła cała załoga! Zastanawiałem się, co pomyślą moi żołnierze, którym jeszcze w kraju dokręcałem śrubę. Zapewniałem ich, że im lepiej się przygotowują, tym będą bardziej bezpieczni.

Szczególnie bał się o drużynę z Rosomaka Marcina Buczkowskiego. Pewnego wieczora, po zwyczajowej odprawie, przeprowadził indywidualne rozmowy z dowódcami drużyn. Po nich podjął decyzję - żadnego odpoczynku. Przerwa w działaniach mogła rozkleić żołnierzy. Za istotne uważał też pokazanie przeciwnikom, że nie osiągnęli celu, nie sparaliżował ich strach i w każdej chwili rachunki mogą zostać wyrównane. Z takim przesłaniem dowódcy drużyn poszli do podwładnych. Następnego dnia na patrolu przejechali koło tej wielkiej dziury po wybuchu.

Jeszcze nie koniec

Po powrocie z operacji afgańskiej do Polski, po urlopach, przyszedł czas na refleksje. Młodszy chorąży Wojciech Jackowski wziął udział w dywizyjnych warsztatach podoficerskich poświęconych wnioskom z misji. Zabrał na nie ludzi, którzy najwięcej mogli wnieść do dyskusji: plutonowego Roberta Kanię, szeregowego Krzysztofa Mazurkiewicza oraz starszych szeregowych Marcina Telegę i Sebastiana Kondoszka.

Marcin, etatowy sanitariusz z kwalifikacjami ratownika medycznego, w kraju brał udział w najcięższych zajęciach, a w Afganistanie nieustannie towarzyszył zespołowi w patrolach - łączył posłannictwo ratowania ludzi z rzetelną żołnierką. Sebastian, strzelec i łącznościowiec, uczestniczył w wyjazdach jako "szary żołnierz".

Gdy trzeba było, to wojował, a kiedy indziej szukał kabla, na którego jednym końcu mógł być ajdik, a przy drugim mężczyzna, który go odpali. Ponadto był ratownikiem amatorem, zarażonym pasją niesienia ludziom pomocy, ale też praktykiem, ponieważ jest studentem Wyższej Szkoły Medycznej w Sosnowcu.

Urazy taktyczne

Dla Sebastiana Kondoszka misja jeszcze się nie skończyła: - Przygotowuję pracę dyplomową o urazach w sytuacjach taktycznych i konieczności specyficznego szkolenia, uwzględniającego bezpieczne podejście do rannego, gdy zespół jest pod ogniem. Sądzę, że zawarte w niej wnioski z misji przydadzą się w szkoleniu. Starszego szeregowego martwi to, że w wojsku został łącznościowcem i nieustannie napotyka trudności z przebiciem się do ratownictwa, profesji będącej jego pasją. Krzysztof Mazurkiewicz również poszedł za ciosem - na poafgańskich warsztatach spotykał się z pilotem F-16 kapitanem Łukaszem Poździochem i swoim bratem, młodszym chorążym Mikołajem Mazurkiewiczem z Sił Powietrznych. - Okazuje się, że w kraju bez trudności możemy kontynuować współpracę z lotnikami - przyznaje Mazurkiewicz. - Samoloty latają nad nami codziennie, więc chcemy zorganizować uproszczony system szkolenia, by w kolejnych misjach mieć ludzi przygotowanych do wezwania wsparcia z powietrza.

Piotr Bernabiuk


Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: armia | wojna | wojsko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy