Płk Krystian Zięć: Za zaniedbania armii płaci podatnik [WYWIAD]
Widok pokaźnej floty nowych myśliwców zawsze robi wrażenie. Jednak czy w wojsku faktycznie więcej znaczy lepiej? Pułkownik Krystian Zięć tłumaczy, że nie zawsze, zwłaszcza w lotnictwie. W drugiej części w serii rozmów z Geekweekiem pokazuje też, skąd bierze się gotowość samolotów bojowych, dlaczego istotna dla gospodarki całego kraju jest produkcja zbrojeniowa i w jaki sposób jedna decyzja przy zakupie samolotów, może wyciągnąć znacznie więcej pieniędzy z kieszeni podatników.
Pułkownik rezerwy Krystian Zięć to jeden z pierwszych polskich pilotów-instruktorów F-16, współtwórca systemu szkolenia na te myśliwce w Polsce i obecnie ekspert Fundacji Alioth, zajmującej się zwiększaniem świadomości społecznej nt. bezpieczeństwa. W specjalnej serii dla Geekweeka rozkłada na czynniki pierwsze nurtujące kwestie trwającego rozwoju polskich Sił Powietrznych. To rozmowy nie tylko o samych samolotach. To pokazanie szans, wyzwań i zagrożeń, jakie wiążą się z rozwojem lotnictwa, które wpływają nie tylko na obronność, ale i nasze codzienne życie.
***
Rozmawialiśmy o szkoleniu, to teraz pomówmy o infrastrukturze i logistyce. Jak ważne jest przygotowanie ich pod nowe samoloty bojowe jak F-35?
Zacznę od czegoś prozaicznego, ale niezmiernie ważnego. Dostępności samolotów. Teraz kupiliśmy 32 myśliwce F-35. Ale przy ich zakupie założyliśmy, że nigdy wszystkie z nich nie będą gotowe do lotu w tym samym momencie. Trzeba pamiętać, że żadna flota samolotów bojowych nie jest zawsze sprawna w 100%. To maszyny, które działają w ekstremalnych warunkach, więc regularnie część z nich jest obarczona przeglądami, niewielkimi niesprawnościami itp.
Zawsze bierze się to pod uwagę przed zakupem w formie poziomu operacyjności. Załóżmy więc, że potrzebujemy 24 myśliwce F-35, zawsze gotowych do lotu. Zakładamy też, że jesteśmy w stanie zapewnić operacyjność floty na poziomie 75%. Przy takich założeniach musimy kupić właśnie 32 samoloty. Z myślą, że uśredniając 8 będzie stało w hangarach. A zobaczmy, jak to wygląda, gdy uzyskujemy średnią operacyjność na poziomie 50%. Wtedy przy potrzebie 24 samolotów musimy już ich kupić 48.
I wydajemy więcej pieniędzy...
Owszem. Załóżmy dalej na potrzeby przykładu, że jeden samolot kosztuje 100 milionów dolarów. To podatnik musi wydać ponad 2 miliardy dolarów więcej, dlatego, że nie robimy odpowiedniego planowania rzeczowo-finansowego. Musimy w społeczeństwie zrozumieć, jak istotna jest ta założona operacyjność myśliwców. Bo jeśli kupilibyśmy 32 myśliwce przy założeniu, że tylko połowa z nich będzie gotowa operacyjnie, to ta druga połowa stanowi tak naprawdę stracone pieniądze. To jest bardzo wielki problem nie tylko w naszym lotnictwie, ale w ogóle w polskim wojsku.
To jak zaradzić takiej sytuacji?
Niezwykle istotne jest zestrojenie wspominanego systemu planowania rzeczowo-finansowego. Czyli musimy realnie zacząć podchodzić do wydatkowanych pieniędzy. Na przykład zakładając, że będziemy latać 10 tysięcy godzin rocznie, to od razu dla tylu godzin musimy zaplanować zakupy związane z częściami zamiennymi, serwisem itd. Musimy wyliczyć, jaki jest średni czas zużycia każdej z części, dla kupowanej floty 32 myśliwców przy założeniu wylatania tych 10 tysięcy godzin rocznie.
Wraz z dodaniem czasu od zamówienia do dostawy jesteśmy w stanie wyliczyć podstawowy rozkład rocznego zapotrzebowania na części dla całej floty, aby utrzymać 75% operacyjności. Za tym idzie oczywiście planowanie finansowe, które trzeba rozpisać na lata. Jeśli tego nie robimy, to zarówno mamy trudności z remontami i przeglądami potrzebnymi na utrzymanie tych 75% operacyjności, ale też wydajemy więcej pieniędzy w nagłych wypadkach.
To lekcja, że sprawność samolotów jest ważniejsza niż ich liczba...
Podkreślę tu jedną rzecz, którą pokazuje to wcześniejsze wyliczenie. Jak dużą zmianę może zrobić tylko założenie poziomu operacyjności przy zakupie samolotów. Jeżeli mówimy sobie, jakoś to będzie i ignorujemy planowanie rzeczowo-finansowe to możemy sobie założyć 50%. Wtedy musimy kupić dwa razy więcej samolotów, a przecież nie mamy nieograniczonych zasobów.
Wystarczy, że przy zakupach samolotów bojowych nie uwzględni się takiego planowania i już mamy przepalanie budżetu. Więc najlepszym rozwiązaniem jest takie rozplanowanie użytkowania myśliwców, aby założyć poziom operacyjności nawet na poziomie 90%. Bo jeżeli wiemy, że 90% floty będzie w powietrzu, a potrzebujemy 24 samolotów, to wystarczy kupić 27-28 maszyn. Jednorazowo płacimy po prostu mniej, a mamy tyle samo myśliwców, które są gotowe do walki. Bez odpowiedniego planowania rzeczowo-finansowego kończymy po prostu z niesprawną i kosztowną flotą.
Tu nie chodzi tylko o to, aby kupić nowe myśliwce i już je traktować jako wartość dodaną. Kluczem jest zadbać o cykl ich życia, aby nie płacić horrendalnych pieniędzy za samoloty, które stoją w hangarach. Jednak w kulturach postsowieckich, jak nasza, to dosyć często kupuje się np. 100 samolotów, z których 50 nie lata. Nie wymaga to dobrego planowania, bo połowa z nich już służy jako magazyn części zamiennych. Jest to zdecydowanie prostsze niż żmudne rozplanowanie cyklu użytkowania takiego samolotu nie raz na dziesiątki lat. Tylko jak armia za to nie płaci to podatnik już tak.
To może trochę kontrowersyjnie. Czy nie uważa Pan, że czasem takie podejście "kupić najwięcej sprzętu" jest lepszym chwytem wizerunkowym? Narracja o zakupie większej liczby myśliwców może trochę upraszczając, ale lepiej trafia do społeczeństwa.
I właśnie ważna jest zmiana tego wizerunku. Żeby w społeczeństwie fajniej brzmiała narracja "Dzięki dobremu planowaniu wydaliśmy mniej pieniędzy, zachowując doskonałą gotowość do obrony". A nie kupować jak najwięcej, a potem zamiatać problemy pod dywan. Kupno myśliwca to 25% procesu jego wdrożenia do Sił Powietrznych. Każdy rząd może pójść do firmy zbrojeniowej i zrobić zakupy. Ale już przekuć ten wydatek w dobrze naoliwiony system, którym odstraszamy potencjalnego przeciwnika, to już nie jest tak łatwo. To bardzo skomplikowany proces, który wymaga bardzo dużo czasu, poświęcenia i pracy. Niektórzy niestety nie są zainteresowani pracą, a faktycznie liczy się dla nich ten aspekt wizerunkowy. Ale my jako społeczeństwo nie możemy się na to zgadzać i powinniśmy to kontrolować.
No to mówiąc o zapewnieniu cyklu życia samolotów bojowych w Polsce jak F-35 to czy nie powinniśmy lobbować za np. umowami offsetowymi, czy pozyskiwaniem licencji na produkcję części zamiennych?
Na ten moment F-35 to jest przegrana batalia i nie ma o czym mówić. Ale przy zakupie kolejnych modeli samolotów i wydatkach, jakie przewidujemy na ich pozyskanie... absolutnie tak. To jest obowiązek naszych polityków, aby wykorzystać nowe zakupy na podpięcie pod nie polskiego przemysłu. Przemysłu, który już jest, ale także takiego, który może powstać. Taka mała dygresja, że fińska Nokia będąca jeszcze producentem gumowego obuwia i niewielkiej elektroniki, brała udział w produkcji systemów do myśliwców F-18 Hornet, gdy zakupiło je fińskie lotnictwo. To też dało kopa do jej rozwoju.
I też taka dygresja, że gdy teraz Finowie zamówili 64 myśliwce F-35, to właśnie niedawno zapewnili sobie ich montownie we własnym kraju, tworzoną przez rodzimą firmę Patria.
I to jest smutne, karygodne i niezrozumiałe w perspektywie naszego zakupu F-35! Bo generalnie przy zakupie samolotu bojowego przynajmniej 40% pieniędzy, które są wydawane w jego cyklu użytkowania, powinno zostać w polskim przemyśle. I nie mówię tylko o spawaniu czy cięciu metalu, bo to są niskomarżowe rzeczy. Mówię o segmencie nowych technologii, który może podnieść procesy innowacyjne w różnych sektorach polskiego biznesu.
To jest szalenie istotna rzecz. Pozyskiwanie sprzętu wojskowego z zaangażowaniem rodzimego przemysłu, to nie tylko zwiększanie bezpieczeństwa, ale także koło zamachowe dla całej gospodarki. Także tej z sektora cywilnego, co przekłada się na życie wielu obywateli.
Przykładem może być projekt europejskiego myśliwca Eurofighter Typhoon. Ten projekt stworzył w czterech państwach dodatkowych 100 tys. miejsc pracy i wpłynął na wzrost ich PKB. Ten projekt spowodował dodatkowy cashflow w postaci 90 mld euro. Bez tak dużego projektu paneuropejskiego, nie byłoby pewnie samolotów pasażerskich rodziny Airbus czy innych cywilnych projektów, które generują dodatkowe miejsca pracy. I to wszystko zaczęło się od angażu przemysłu w projekt zbrojeniowy.
A jakie korzyści mogłaby mieć Polska z takich międzynarodowych projektów militarnych?
Bylibyśmy w stanie uczyć się od tych, którzy już coś robią w nowoczesnej technice. Bo żeby była jasność, my w Polsce nie potrafimy robić bardzo wielu rzeczy w kontekście nowoczesnych technologii wojskowych. Na większą skalę praktycznie nie potrafimy niczego. Więc musimy dołączyć do zespołu, z którym będziemy mogli się uczyć.
Przykładem tego typu podejścia jest włoski przemysł, który sam najpierw uczył się po wejściu w alians z amerykańskimi firmami przy zakupie samolotu F-104. Na bazie tej technologii oraz zdobytej wiedzy i doświadczenia Włosi weszli w projekt Tornado i w ten sposób dalej rozwijali swoje kompetencje. Taki efekt zaistniał też w przypadku brazylijskiej firmy Embraer, gdy Brazylijczycy zaczęli współpracować technologicznie z Włochami, przy projektowaniu własnego myśliwca.
Czyli my ucząc się w takim projekcie, po jakimś czasie nabieramy zdolności i sami tworzymy jakąś wartość dodatnią np. nowe radary, z których mogą korzystać inne państwa...
Właśnie dlatego podałem przykład Embraera, którego kiedyś nikt nie znał, a dziś LOT z niego korzysta. Przejmujemy czyjeś kompetencje i budujemy własne. Tworzymy tym bazy pod przyszłe projekty. Już nie jako uczeń, ale jako ważna i odpowiedzialna część. Więc to jest absolutny obowiązek naszych polityków. I to są nasze ostatnie szanse.
Wiele pieniędzy z zakupu nowego sprzętu wojskowego zostało zmarnowanych z punktu widzenia budowania innowacyjności polskiego społeczeństwa i polskiego przemysłu. Teraz nie ma innego wyjścia. I trzeba jasno powiedzieć, że w tym procesie muszą brać udział setki polskich przedsiębiorstw.
A nie uważa Pan, że rynek dla takich producentów nowoczesnych technologii wojskowych jest już zamknięty? Chodzi mi o sytuację, gdzie najwięksi gracze jak np. RTX czy Lockheed Martin, którzy produkują komponenty do ogromnej liczby systemów wojskowych, nie będą chciały dopuścić do rozwoju firm z Polski na własnych zasadach, chyba żeby miały zostać przezeń wchłonięte.
Właśnie chodzi o to, aby już przy negocjacjach dać jasno do zrozumienia, że jeżeli chcemy coś kupić, albo angażujemy się w jakiś projekt, to uwzględniamy nasz przemysł. Mówić, że zainwestujemy w coś miliardy, tylko jeśli wejdą w to polskie firmy na konkurencyjnych warunkach, bo bez tego idziemy gdzieś indziej. A przy tym należy szukać takich przestrzeni, które są jeszcze niezagospodarowane, albo niszowe. Może to być rozwój technologiczny w sposób pośredni np. program lotów testowych czy szkolenia.
Jest bardzo dużo rzeczy, które można robić przy rozwoju technologii np. projektowaniu systemów operacyjnych. Gdyby nasi programiści uczestniczyliby w pisaniu oprogramowania do F-16 czy F-35, mielibyśmy swobodę, czego dokładnie potrzebujemy w naszych samolotach. Nie mówiąc o tym, że pracując nad nowym systemem uzbrojenia, tworzymy synergie biznesowe. To bardzo zbliża do siebie państwa i trudno to zniszczyć.
***
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 90 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Geekweek na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!